Najlepszy romans roku - „Bez słów” Mia Sheridan

Najlepszy romans roku - „Bez słów” Mia Sheridan


Znacie to uczucie, kiedy macie moment kryzysu, zanurzacie się w bezbrzeżnym smutku i nic nie jest w stanie Was uratować, ale gdy w końcu wraca uśmiech, wydaje się on piękniejszy o miliardy lśniących kryształków, skrzących się tak jasno, że są w stanie rozświetlić teraźniejszość i przyszłość? Taka właśnie jest ta książka. Smutna i głęboko poruszająca, a jednocześnie rozweselająca i niosąca nadzieję. Jak sam Archer mówi: „Gdyby nie było piękne, nie byłoby też takie smutne.”

„Bez słów” opowiada o Bree, która po traumatycznych przeżyciach przyjeżdża do małego miasteczka, szukając w nim dawno upragnionego spokoju. Już na samym początku zaznaczyłam niezliczoną ilość cytatów, które opisywały malownicze, odizolowane od reszty świata miasteczko.

„Ludzie przechadzali się szerokimi chodnikami między szpalerami wysokich drzew w rześkim zmierzchu późnego lata. Uwielbiałam tę porę dnia. Było w niej coś magicznego, coś, co pozwalało mieć nadzieję i mówiło: A jednak udało ci się przeżyć kolejny dzień.

Dziewczyna jest zauroczona pięknem i prostotą tego miejsca, a mimo że wydarzenia z przeszłości jej nie opuszczają, idzie naprzód z oczami błyszczącymi od nadziei. Niedługo potem po drodze ze spożywczego do samochodu plastikowa siatka ze sprawunkami pęka, a zakupy turlają się we wszystkie strony, w tym prosto do tajemniczego przechodnia.

„Nieznajomy mężczyzna podał mi buteleczkę z ibuprofenem, która potoczyła się tuż pod jego stopy. Był młody, miał zmierzwione, długie, lekko falujące brązowe włosy, które prosiły się o wizytę u fryzjera oraz brodę, która była raczej efektem zaniedbania niż pogoni za modą. Mógł być całkiem przystojny, ale właściwie trudno to było stwierdzić. Miał na sobie dżinsy i opiętą na szerokiej piersi niebieską koszulkę z jakimś spranym, niemożliwym do odszyfrowania nadrukiem.”

Jak sami możecie zauważyć, mężczyzna jest bardzo różny od opisywanych mężczyzn w tanich romansidłach. Pomimo prostodusznej paplaniny bohaterki nie odzywa się ani słowem i odchodzi. Bree najwyraźniej nie należy jednak do osób, które przejmują się złym traktowaniem, ponieważ szybko zaczyna interesować się nieznajomym, podpytuje o niego mieszkańców i próbuje się do niego zbliżyć jeszcze kilka razy, chociaż spotyka się z obojętnością i olbrzymim dystansem. Szybko dowiaduje się również, że jej nowy znajomy, Archer, nie mówi. W tym momencie historia staje się niezwykła i przejmująca do granic możliwości. Pokazuje, że czasami słowa nie są potrzebne, żeby wyrazić najskrytsze uczucia. Czytałam już „Maybe someday”, która również dotykała bohatera-niemowy, ale nie była nawet po części tak dobra, jak „Bez słów”.

Podobało mi się, że Bree, która przeżyła makabryczną sytuację, nie stała się zimną, szczelnie zamkniętą skorupą. Poznajemy dziewczynę przyznającą przed sobą, że gdzieś po drodze zagubiła własną tożsamość, ale w zasadzie to nie do końca tak wygląda. Od przyjazdu do Pelion Bree zmaga się z własnymi demonami, a jednocześnie jest pełna optymizmu i życzliwości dla nowo poznanych osób.

Przechodząc do wątku romantycznego - to było coś wspaniałego, coś, co wyróżnia tę książkę spośród wielu romansów. Mia Sheridan pisze o okolicznościach nadzwyczajnych, trudnych do wyobrażenia, a jednak robi to w taki sposób, że sytuacja ta wydaje się być tak bardzo prawdziwa, głowimy się nad autentycznymi i niebanalnymi problemami bohaterów, doświadczamy nieudawanego uczucia. Mam zaznaczonych tysiąc słodkich i zabawnych sytuacji, które mogłabym Wam pokazać, ale nie chcę, gdyż sami powinniście odkryć ten jakże oryginalny związek. Istotnie, pomimo wszechobecnych tragedii, książka jest pełna humoru z licznymi unikatowymi żartami właściwymi dla każdej pary. Dodam jeszcze, że pojawił się uroczy motyw piesków, bo zarówno Bree, jak i Archer na początku mają do towarzystwa jedynie swoje małe pociechy.

Cóż więcej mogę powiedzieć? Ta książka to dla mnie przede wszystkim przewodnik tego, jak powinna wyglądać miłość. Kochanie Archera, mimo wad i wszystkich przeciwieństw, dla Bree przychodzi z naturalną łatwością. Zyskiwanie zaufania, zbliżenia, wszystko w tej historii jest tak piękne, że mam ochotę płakać ze szczęścia. Mii Sheridan udało się uchwycić prawdziwą, niepowtarzalną miłość na niespełna czterystu stronach powieści. Co więcej, książka ta jest o wiele głębsza, niż mogłoby się zdawać. Zwraca uwagę między innymi również na to, że żeby pokochać kogoś odpowiednio, najpierw trzeba pokochać samego siebie. I tego przeważnie brakuje w innych romantykach. Tam przeważnie wszystko jest czarne albo białe. A tutaj? „W takich sytuacjach nie ma właściwego i niewłaściwego zachowania, czerni i bieli. Jest za to tysiąc odcieni szarości.” Obie postacie doznają przemiany, przemiany koniecznej i wymagającej poświęceń. „Bez uczuć” nie tylko wzrusza, porusza do głębi i bawi, ale też skłania do przemyśleń i nasuwa refleksje. Napisałam w tytule, że to najlepszy romans roku - tak naprawdę to najlepszy romans, jakikolwiek czytałam.
„Czas Żniw” Samantha Shannon - nowe „Igrzyska Śmierci”?

„Czas Żniw” Samantha Shannon - nowe „Igrzyska Śmierci”?


Świat, w którym ludzie stale muszą się martwić o swoją przyszłość i zwiastujący śmierć Czas Żniw, który pochłania główną bohaterkę. Brzmi znajomo? Mam wrażenie, że opis książki jest bardzo mylący, być może celowo ma zachęcić, wskazując na podobieństwa do bestsellerowych „Igrzysk Śmierci”, choć w rzeczywistości książki te mają ze sobą niewiele wspólnego. 



Na pierwszy rzut oka


Świat, w którym wśród ludzi istnieją Jasnowidze. Wiele odmian Jasnowidzów. Tylko że w tej rzeczywistości posiadanie daru jasnowidzenia jest niedopuszczalne, a władze wyłapują potencjalnych przestępców. Podobnie jak w czasach Średniowiecza. Z tego powodu nawet najpospolitszy człowiek musi się obawiać, że zostanie wzięty za jednego z nich, a sami obdarowani tą odmiennością są omijani szerokim łukiem, darzeni nienawiścią i muszą całe życie kryć się z własną osobą.  Kary za bycie Jasnowidzem, możemy się domyślać, nie należą do najłagodniejszych. Trochę czuć rasizmem, prawda? 
Klasycznie, główna bohaterka, Paige, należy do najwyższej i najrzadszej klasy Jasnowidzenia, bo jakżeby inaczej. Kobieta jest w stanie wniknąć do ludzkiego umysłu, pozyskać informacje, bądź wyrządzić nieodwracalne szkody, dzięki czemu szybko stała się faworytą osławionego Jaxona Halla, szefa jednego z gangów w kryminalnym podziemiu Sajonu Londyn. Sprawa ma się tu inaczej, niż w „Igrzyskach Śmierci”, bo skoro samo istnienie Jasnowidzów jest przestępstwem, nie mówi się o nich wcale, dlatego nikt nie ma pojęcia o istnieniu Czasu Żniw, a tym bardziej kolonii karnej w opuszczonym Oksfordzie. Wszystko dzieje się potajemnie, na bohaterkę czyha wyspecjalizowany oddział, który przy użyciu niehumanitarnych metod zabiera ją do obozu. Żeby było lepiej, Paige jako jedyna trafia pod opiekę do wysokiego rangą, nieziemsko przystojnego Naczelnika.



Co kryje się głębiej?


Mam nadzieję, że nie znienawidzicie mnie za tę recenzję, gdyż postawiłam na szczerość. Będzie lepiej, jeśli od razu przyznam, że pomimo licznych pochlebnych opinii, a wręcz zachwytów nad tą pozycją, mnie „Czas Żniw” nie porwał. Największym autem tej książki jest dobrze wykreowany świat przedstawiony, ponieważ autorka tworzy nową rzeczywistość praktycznie od podstaw. Mamy elementy historii i polityki, mapkę kolonii karnej, a także wbudowany słowniczek pojęć z tyłu książki. Z drugiej strony uważam, że Shannon przedobrzyła. Przedstawiła nam całą klasyfikację Jasnowidzów, mnóstwo odmian i cech charakterystycznych, gdzie potem używa może zaledwie namiastki, a i tak dowiadujemy się wszystkiego z treści. Podobnie jest ze słowniczkiem, gdzie część słów zostaje wyjaśniona nawet kilkukrotnie w trakcie czytania, podczas gdy część wcale i przez pierwsze kilkadziesiąt stron czytelnik jest skonsternowany, musi wracać do tyłu książki i uważać przy tym, żeby nie przeczytać zakończenia stronę wcześniej. Według mnie autorka mogła sobie darować część pustych pojęć i skupić się bardziej na fabule.
Niemniej jednak, na duży plus, kolonia karna bardzo przypomina dawne obozy koncentracyjne, gdzie panował głód, tożsamość człowieka zastępowano numerkami, istniały różne podziały i przeważnie to najokrutniejsi cieszyli się względami ciemiężycieli. Umiejętności rozmaitych Jasnowidzów i ich sposoby na przetrwanie wzbudzają ciekawość, a czasami nawet współczucie.

Z plotem wydarzeń już nie jest tak dobrze. Krótka historia została rozwleczona na pięciuset stronach, a szczerze powiedziawszy, nawet zakończenie, zwykle w tego typu książkach dobrze rozplanowane i pełne akcji, okazało się być raczej słabe i nie było tu nic, co mogłoby zaskoczyć. 

Pojawiło się wielu bohaterów, część z nich świetnie odgrywała swoje role, część zagościło bez większego celu, ale żaden z nich nie był wykreowany naprawdę porządnie. Autorka skupiła się przede wszystkim na relacji Paige i Naczelnika, która była niejasna (może wręcz trochę dziwna), ale też wyjątkowa, choć równie przewidywalna. Z tą dwójką naprawdę się polubiłam, intrygowało mnie, jak to się wszystko potoczy, biorąc pod uwagę ich wrogość z natury. Zainteresowało mnie również pochodzenie samego Naczelnika, który stanowi postać z Zaświatów i w pierwszej części niestety niewiele zostaje ujawnione na ten temat, aczkolwiek sam zamysł zastanawia. 

Spodziewałam się fajerwerków, może i dostałam ledwie sztuczne ognie, ale co jest tu istotne: „Czas Żniw” to debiutancka powieść około 21-letniej wówczas Samanthy Shannon. Jak na pierwszą książkę i to w tak młodym wieku, powiedziałabym, że jest bardzo dobra. Może nie było szału, ale potencjał jest ogromny. „Zakon Mimów” czeka już na mnie na półce, dlatego odezwę się z nową perspektywą po drugim tomie. 😊
Poczytaj o czytaniu ☕

Poczytaj o czytaniu ☕


Jak mawia moja ukochana Pani nauczyciel z polskiego z liceum: „żeby widzieć, trzeba wiedzieć”. Warto poczytać sobie o literaturze, choćby po to, żeby widzieć więcej w czytanej książce, czy też aby wskoczyć na wyższy poziom pisania recenzji. W końcu możemy sięgać po jedną książkę za drugą i chociaż jesteśmy oczytani, nie mamy możliwości wypowiedzenia się na ich temat wystarczająco dobitnie z powodu braku punktu odniesienia.

Ja nie mam już polskiego ani żadnych innych zajęć z literatury polskiej (póki co, w przyszłym roku będę na nie polować), więc nie mogę porozmawiać o książkach z żadnym ekspertem od słowa pisanego, a nawet z przyjacielem, bo większość moich znajomych nie czyta albo czyta mało. To był zresztą główny powód rozpoczęcia mojej „książkowej działalności” - mogę rozmawiać z Wami, członkami czytelniczej społeczności. Zważywszy na to czasopisma poświęcone wyłącznie temu tematowi dają mi dużo radości i satysfakcji. Dlatego chciałabym się z Wami nimi podzielić.

Będę odnosić się do fantastyki, bo to iście mój gatunek i mogę mówić o nim bez końca. Wybrałam aktualne czasopismo „Fantom” na listopad/grudzień, chociaż oczywiście istnieją inne, chociażby „Nowa Fantastyka”, polecana między innymi przez Hasacza (lub Book Emperor). Możecie je kupić w Empiku za ok.10 zł.

 

  Dlaczego warto poczytać takie gazetki?

Człowiek oczytany to człowiek szczęśliwy

Niech Was zdrobnienie „gazetka” nie zmyli, bo w małym formacie mamy dużo informacji i dużo ciekawych rzeczy do poczytania. Tak jak wspomniałam wcześniej, samo zetknięcie się z inteligentnymi tekstami jest satysfakcjonujące, bo chyba każdy chciałby się pochwalić, że nie tylko czyta, ale też coś tam jeszcze wie. Albo nie każdy. Koniec końców, wszyscy jesteśmy czytelnikami, więc zakładam, że chcemy poszerzać horyzonty. 

Umiejętność czytania?!

Co istotne, czytanie „Fantomu” wykształci w Was umiejętność rozkładania książki na czynniki pierwsze - a to coś fajnego, czego bodaj nie robicie podczas czytania. Czytamy coś i albo nam się podoba, albo nie. Nie zastanawiamy się, dlaczego autor używa takich, a nie innych motywów; co sprawiło, że fantastyka ukształtowała się w taki czy inny w sposób (bo w zasadzie, ile książek teraz przedstawia stricte walkę dobra ze złem jak Tolkien? Nasze wymagające umysły potrzebują coraz to nowych wrażeń, więc wszystko nieustannie się zmienia) i że historia ma z tym wiele wspólnego. Są to rozważania na tyle intrygujące, że gdy już spojrzymy na coś z innej strony, to przy dalszym czytaniu możemy powiedzieć: „Aha! Jak mogłem wcześniej tego nie zauważyć?!”

Polecajki, 

czyli na co warto zwrócić uwagę. Stale chwalimy i polecamy książki sobie nawzajem, niektórzy z nas współpracują z wydawnictwami i wypowiadają się o nowościach. Często jednak okazuje się, że jedni mieli zbyt duże oczekiwania co do danej pozycji, innym tej samej treści absolutnie wystarczyło, a nawet bawili się przy niej przednio. To normalne, jesteśmy istotami myślącymi, lubimy różne rzeczy i różne rzeczy krytykujemy. Co lubię w czasopismach - rekomendacje książek od znawców literatury, którzy powiedzą nam wprost, na co zwrócić uwagę, dlaczego warto sięgnąć właśnie po tę książkę oraz czego w niej zabrakło. Zasięgnięcie opinii fachowca i potem przekonanie się na własnej skórze, czy się z nią zgadzamy, z pewnością jest krokiem do przodu, a dzięki temu również otwieramy oczy na nowe aspekty.

Najprzyjemniejsza część

 „Fantomu” to fantastyczne opowiadania 😏 Strzelam, że prawdopodobnie nie macie w tygodniu zbyt wiele czasu na czytanie, bo szkoła, uczelnia, praca, obowiązki. Czasami pewnie czytacie jedną książkę wiele dni, a czasami się zdarza, że i tygodni. Moja złota rada dla każdego: poświęćcie sobie trochę czasu. To takie proste, poważnie. Usiądźcie sobie do kawy, zróbcie gorącą kąpiel albo podczas jazdy autobusem, zamiast bezczynnego wpatrywania się w szybę, wyjmijcie swoje czasopismo i czytajcie. To o tyle dobre rozwiązanie, że autorzy proponują nam niedługie opowiadania i komiksy, które mogą uprzyjemnić nam czas albo czasami nawet trafić do serca. Nigdy nie wie się, na co się trafi, a większość z nich jest naprawdę specyficzna, dlatego jeszcze raz zachęcam Was do spróbowania. Nie dajmy prasie wyginąć!

Czytacie od czasu do czasu jakieś magazyny, macie swoje ulubione, czy też zaskoczyłam Was, bo nie wiedzieliście o istnieniu takich poświęconych Waszym ukochanym książkom? Koniecznie dajcie mi znać.

Herbata z imbirem #1 - „Zamarznięte serca” K. Wilczyńska

Herbata z imbirem #1 - „Zamarznięte serca” K. Wilczyńska


„Wchodząc do jej maleńkiego mieszkania, przekraczałam jakby próg do innego świata. Tu nie było walki, konkurencji, agresji, jak w mojej rzeczywistości.

Mamy dopiero początek listopada, a tu proszę: święta tuż tuż. Wybierzcie się tylko na zakupy, a z każdej strony okrążą Was czerwono-złote ornamenty i inne drobiazgi, w witrynach kawiarni świecą się wesołe światełka, gdzie już serwuje się aromatyczną kawę w świątecznym wydaniu oraz gorącą czekoladę. Nie tylko w sklepach z ozdobami i lokalach zawitała zima, gdyż 8 listopada wyjątkowe, śnieżne książki od Czwartej Strony zadebiutowały w księgarniach. W związku z tym oraz z faktem, że jestem fanką bożonarodzeniowej atmosfery, postanowiłam stworzyć serię postów „Herbata z imbirem” dotyczących właśnie takich rozgrzewających serduszka perełek. 

Sięgając po „Zamarznięte serca” spodziewałam się historii miłosnej lub rodzinnej na tle świątecznym. Już przy pierwszej stronie zorientowałam się, że autorka sięgnęła znacznie dalej, niż wygodne i dobrze nam znane wigilijne opowieści spływające na serca karmelem. 

Narracja w książce jest co najmniej ciekawa: z perspektywy każdej z przyjaciółek, przy czym bohaterki zwracają się do czytelnika w taki sposób, że wcielamy się w rolę jednej z nich, dzięki czemu poznajemy skryte wydarzenia z życia i czujemy się jak aktywni uczestnicy. Przyznam, że na początku sprawiało mi to trudności w czytaniu, choć z czasem doceniłam możliwość zyskania nowej, dotychczas nieznanej mi perspektywy. Nie wiem, czy macie tak samo, ale czytając o różnych postaciach i mając narrację 1-osobową tylko jednej z nich, boli mnie fakt, że nie wiem, co czują i myślą inni, czuję lekki niedosyt. Tutaj nie ma tego problemu. 

Lilianie daleko do wielbicielki grudniowych tradycji. Przyznaje, że lubi ten okres, choć ze względu na świąteczne profity w biznesie. Kobieta nowoczesna: samowystarczalna, zorganizowana i zaradna wszystko chce mieć pod kontrolą, nie lubi niespodzianek. Wszystko zaczyna wymykać jej się z rąk, gdy jest zmuszona przejąć opiekę nad córką kuzynki. Jej spokój ducha, a nawet stabilny i bezpieczny związek z Januszem zaczyna się chwiać i może lada chwila runąć, a na domiar złego stale powracają złe wspomnienia. 

Róża jest osobą osamotnioną, nieśmiałą i raczej nieporadną, ma w sobie jednak najwięcej uroku. Z ciężarną Wiolą naśmiałam się najwięcej, a kreacja Malwiny mnie zaintrygowała, szczególnie przez niebywale romantyczny związek z łysym facetem z tatuażami i w glanach, zwanym kiedyś Czubem.

Nie myślcie sobie, że przez nieco chłodną osobowość Liliany, czy podjęte przez autorkę problemy w książce, zabrakło iście zimowych, klimatycznych fragmentów. Oczywiście występują, lecz nie narzucają się. Nieśmiało wtapiają się w tło, umilając czytanie i wprawiając czytelnika w pewnego rodzaju spokój ducha, nawet pomimo burzliwych wydarzeń w fabule. Podobały mi się również nawiązania do 500+, Lewiatana, pożyczania pięciu złotych na wieczne oddanie pod sklepem i innych codzienności. Takie szczegóły skutecznie poprawiły mi nastrój.

„Posiedziałyśmy jeszcze trochę, kocury Róży zostawiły chyba z tonę sierści na mojej spódnicy, ale jakoś mi to nie przeszkadzało. Ktoś na Dolinach pijackim głosem zawodził kolędę, a my piłyśmy aromatyczną kawę, zagryzając ją makowcem.

Tak jak książkę zaczęłam z zimnym podejściem, szczególnie za sprawą Liliany, tak w międzyczasie autentycznie się wzruszyłam (i to nie jeden raz), niektóre sytuacje były też wręcz komicznie śmieszne, a skończyłam z przyjemnym wewnętrznym ciepłem, tak jak obiecuje napis na okładce. Więcej Wam nie zdradzę, przekonajcie się sami. 

„Dzieliłyśmy się opłatkiem, zjadałyśmy kolację, a potem śpiewałyśmy kolędy. Wzruszały mnie słowa o gołym dziecku leżącym na słomie. W ogóle całe święta były pachnące ciastem, szeleszczące stronami książek, przepełnione muzyką i iskrzące się światłami lampek.



Wspomnę, że cały zamysł serii „Rok na kwiatowej” jest taki, że każda książka reprezentuje inną porę roku. Niestety nie miałam jeszcze okazji przeczytać pierwszego tomu („Wędrowne ptaki”), co nie przeszkodziło mi w sięgnięciu po drugą część, jednak koniecznie muszę to nadrobić. A już na wiosnę kolejna. 
Książkę miałam przyjemność przeczytać dzięki uprzejmości Wydawnictwa Czwarta Strona. Jeśli nie możecie się już doczekać świąt, polecam Wam sprawdzić ich świąteczne nowości: http://czwartastrona.pl/ksiazki/
Dobry thriller psychologiczny? - „Lokatorka” JP Delaney

Dobry thriller psychologiczny? - „Lokatorka” JP Delaney



Po ten gatunek sięgam rzadko, przeważnie żeby oderwać się od światów fantastyki i trochę lepiej zagłębić się w odmęty ludzkiego umysłu. Thrillery mają w sobie pewną specyficzną aurę, która pozostawia u mnie niekomfortowe uczucie niepokoju, więc na ogół trzymam się od nich z daleka.

Inaczej było z „Lokatorką”. Czytając ją nie czułam tego zaniepokojenia, w zasadzie przez większość książki nawet nie czułam, że to rzeczywiście thriller. Dla lepszego zobrazowania podam Wam przykład: bohaterka trafia do dystyngowanego, nowoczesnego biurowca z oknami od ziemi do sufitu z panoramą rozciągającą się na całe miasto. Wchodzi do gabinetu, gdzie widzi, uwaga, nadzwyczajnie atrakcyjnego mężczyznę: „No dobra, facet jest przystojny. To pierwsza rzecz, która zwraca moją uwagę. I druga. I trzecia. Kręcone włosy w nieokreślonym blond kolorze ma krótko przycięte przy głowie. Nosi czarny pulower i rozpiętą pod szyję koszulę - nic szczególnego, ale wełniany sweter świetnie leży na jego szerokich, choć szczupłych ramionach, a do tego ma przyjemny, nieco autoironiczny uśmiech. Wygląda jak seksowny, wyluzowany nauczyciel, a nie ogarnięty obsesją dziwak, jak go sobie wyobrażałam.” A żeby tego było mało, ledwo spotkanie się zaczyna, bohaterka wylewa kawę na projekty leżące na stole. Oczywiście Pan Doskonały, zamiast się wściec, jest zaintrygowany, nawet lekko rozbawiony całą sytuacją. 
Jeśli ktokolwiek miał do czynienia z „Pięćdziesięcioma Twarzami Greya”, z pewnością złapał już mój tok rozumowania. Naturalnie trochę się nabijam, chociaż w rzeczywistości sama nie mam nic przeciwko niewymagającej literaturze, po którą sama sięgam od czasu do czasu, żeby się nieco odmóżdżyć. A poza tym, myślę, że ten zabieg zastosowany przez autora był jak najbardziej celowy i spełnił swoją funkcję. Podsumowując, książka stanowi wybuchową mieszankę, gdzie niektóre sceny niebezpiecznie przypominają osławionego Greya (choć z mniejszą ilością pikantnych szczegółów), co w połączeniu z mrocznymi scenami thrilleru tworzy intrygującą i przerażającą zarazem atmosferę.


Stale obecny minimalistyczny styl architektury bardzo przypadł mi do gustu. Pomysł stworzenia dopracowanego domu, gdzie na pierwszy rzut oka nie widać żadnych mebli ani innych szczegółów, jedynie białe, gładkie ściany, jest sam w sobie fascynujący. „Czasami nalewam sobie kieliszek wina i po prostu spaceruję po całym domu, dotykam różnych przedmiotów, przyzwyczajam się do ich chłodnej, eleganckiej faktury, starannie poprawiam ustawienie krzeseł lub wazony. Oczywiście wcześniej było mi znane powiedzenie Miesa van der Rohego, że mniej znaczy więcej, ale nigdy dotąd nie przypuszczałam, jak zmysłowy potrafi być minimalizm, jak bogaty i sensualny." Fani bieli powinni być usatysfakcjonowani.
„Odpowiada mi tamtejsza kultura podkreślająca rolę samodyscypliny i powściągliwości. W naszym społeczeństwie prostota jest kojarzona z niedostatkiem i ubóstwem. W Japonii natomiast uważają ją za najwyższą formę piękna, za to, co określają mianem shibui.”


Każdy z bohaterów jest osobliwy na swój sposób. Delaney tak wykreował portrety psychologiczne, żebyśmy wątpili w prawdziwość jakiejkolwiek teorii, zastanawiali się nad zdrowiem psychicznym każdej z osób i nie wiedzieli, kto w zasadzie mówi prawdę. Nie polubiłam się z Emmą, która nad wyraz przypominała mi bohaterkę „Zaginionej dziewczyny” Gillian Flynn - Ci, którzy czytali obie te książki, z pewnością musieli zwrócić na to uwagę. Doceniam zawiłe umysły obu tych bohaterek, jednak pozostał mi po nich pewien niesmak. Moimi faworytami natomiast okazali się Przybłęda oraz poczciwy policjant Clarke ze swoim kubkiem z Garfieldem. 


Co również musicie wiedzieć, to fakt, że od „Lokatorki” nie będziecie mogli się oderwać. Rozdziały są skonstruowane w taki sposób, że przez fabułę się płynie i bardzo trudno jest odłożyć ją na bok. Jeśli chodzi o spektakularne zakończenie, o którym się mówi, u mnie nic takiego nie nastąpiło. Nie byłam zaskoczona, co więcej, rozwiązanie wydało mi się nader oczywiste. Co nie zmienia faktu, że książkę czytało mi się przyjemnie i mogę ją polecić z czystym sumieniem.



Książkę mogłam przeczytać dzięki przesympatycznej Klaudii, która zorganizowała booktour oraz dzięki Wydawnictwu Otwartemu, które udostępniło egzemplarz recenzencki.

https://www.instagram.com/claudia_reads_/
http://claudiaaareads.blogspot.com
http://otwarte.eu/book/lokatorka
Copyright © 2014 gabibooknerd , Blogger