Herbata z imbirem #3 - „Wieczór taki jak ten” Gabriela Gargaś

Herbata z imbirem #3 - „Wieczór taki jak ten” Gabriela Gargaś

„Szły do lasu i same wycinały drzewko. A potem, w domu, mama myła okna, a babcia prasowała firanki, wcześniej wstawiwszy do piekarnika ciasto. I pachniało w domu świeżością, i ciastem. Świętami. Po prostu pachniało świętami.”


„Kiedy po przeciwnej stronie ulicy, obok ich domu, zwolnił się lokal, od razu go wynajęły. I tak powstała przytulna, kameralna kawiarenka, w której unosił się aromat kawy i ciast. Pachnie domem - mawiała Ilona.”

„Wieczór taki jak ten” nie był miłością od pierwszego wejrzenia. Z początkiem lektury byłam sceptycznie nastawiona, głównie przez dramat rozgrywający się na pierwszych stronach. No, może nie do końca dramat, ale nie lubię, gdy ktoś umiera, szczególnie gdy chodzi o wyjątkowo kochaną osobę, a ja tylko chcę przeczytać coś, od czego zrobi mi się cieplej na duszy.

Muszę jednak przyznać, że pokochałam tę książkę, a pokochałam ją właśnie za to, jak dobrze oddaje ona życie. Czym zresztą byłoby życie bez śmierci? Bez codziennych problemów, czasem wręcz czystej niechęci, ale również bez osób, które potrafią rozjaśnić nawet najciemniejsze dni. Czym byłyby święta bez babci Zosi i jej cudownych wypieków? Jeśli macie babcię, do której możecie przyjść ze złym humorem, na którą możecie się złościć, że wciska w Was za dużo jedzenia, taką, której herbatka malinowa jest lekarstwem na wszystko i taką, co zawsze broni Was i Wasze wygłupy, to jesteście niesamowitymi szczęściarzami. Taką babcię ma Miśka, jedna z głównych postaci, na której barkach spoczywa wychowanie malutkiego braciszka już w wieku osiemnastu lat. We trójkę stanowią nietypową, aczkolwiek najprawdziwszą rodzinę, jaką można sobie wyobrazić. Ja mam za to wspaniałych rodziców, jeszcze wspanialszego braciszka oraz towarzysza życiowego i to jeden z głównych powodów, dla których doceniłam tę książkę - większość z nas ma kochającą osobę i mniejsze lub większe szczęście, ale wszyscy miewamy takie dni (czasami miesiące albo i lata), kiedy nie doceniamy tego wszystkiego, czym obdarowało nas życie. 

Fabuła niejednokrotnie skupia się na roli ukochanej, niezastąpionej mamy. Mówię tu o motywie mamy, bo mam spotkamy tu kilka, każda podobna do siebie pod pewnymi względami, a pod innymi zupełnie inna. Poznamy również zagubionego mężczyznę, który ma rodzinę, a jednak na święta samotnie wyjeżdża w góry. Kobietę, która ma bliskich, ale zniszczyła z nimi relacje oraz taką, która dobrowolnie opuściła swoje ognisko domowe i do tej pory nie zebrała się, żeby do niego wrócić. Jedna książka, tyle historii. Każdy z nas ma mamę, niektóre jesteśmy mamami albo nimi będziemy, zagubiliśmy się gdzieś po drodze bądź jesteśmy samotni i potrzebujemy, by ktoś nas odnalazł. Wszyscy wyjmiemy w tej książki coś dobrego. Oczywiście, mężczyzna również mógłby pokusić się o taką lekturę i nawet wycisnąć przy niej parę łez, choć to rzadkie przypadki, gdzie ta druga płeć sięga po literaturę kobiecą.

„Wieczór taki jak ten” pokazuje, jak cieszyć się z drobnych rzeczy. Skłania, żeby wziąć swoje życie w garść i zacząć cieszyć się tym, co się ma, bo życie jest za krótkie, żeby ciągle spełniać czyjeś oczekiwania, pić kawę z kimś, kogo się nie lubi i martwić się projektem z pracy. Gabriela Gargaś ma dar pisania o mądrych rzeczach w bardzo przystępny sposób. Czasami potrzebujemy jakiejś historii, żeby ujrzeć świat w innych barwach, zauważyć jakiś problem, nad czymś chwilę się zastanowić, może coś naprawić. W tej książce najbardziej podoba mi się to, że znajdziemy w niej wszystko, co powinno się znaleźć w dobrej, świątecznej książce, a jednocześnie nie zabraknie w niej kobiety, która w chwili kryzysu zamiast leżeć w łóżku, wpychać w siebie lody i oglądać Netflixa, kupuje w sklepie słoik korniszonów i zajada je na ławce, gdy tymczasem po policzkach ciekną jej łzy. Czytając „Wieczór taki jak ten” przypomniałam sobie o wielu ważnych sprawach i odkryłam, że dla każdego święta stanowią zupełnie inny wymiar.


„Często ludzie mówią, że nie mają pieniędzy na to czy na tamto, że są biedni. Ale skoro mają co do garnka włożyć, w co się ubrać, to naprawdę są na tyle bogaci, żeby podzielić się kawałkiem bułki czy chleba z drugim, potrzebującym człowiekiem. Zawsze jesteś dość bogaty, by uśmiechnąć się do drugiego człowieka, dość bogaty, by kogoś obdarzyć dobrym, ciepłym słowem.”

Boże Narodzenie tuż tuż, dlatego życzę Wam Wesołych Świąt oraz żebyście znaleźli taką książkę, która wprowadzi Was w ten wyjątkowy nastrój. Może warto zacząć od „Wieczoru taki jak ten”?

Książę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Poznańskiego, które w ramach zbliżających się świąt przygotowało dla nas niezapomniane pozycje w sam raz na mroźne, grudniowe wieczory.


Dwór Cierni i Róż - trylogia (bez spojlerów)

Dwór Cierni i Róż - trylogia (bez spojlerów)


Dzisiaj przychodzę do Was z wpisem na temat trylogii, która absolutnie skradła moje serce. Nie widzę sensu w recenzowaniu każdej części z osobna, a już zwłaszcza ostatniego tomu, gdyż po przeczytaniu „Dworu Mgieł i Furii” czytelnik nie jest w stanie oprzeć się sięgnięciu dalej. Dlatego też napiszę o wszystkich razem, opowiem dlaczego te pozycje zasłużyły na tak ogromny rozgłos i zrobię to tak, żeby każdy mógł o nich przeczytać bez zaspojlerowania sobie treści. Gotowi?

DWÓR CIERNI I RÓŻ

Czyli "Piękna i Bestia" opowiedziana na nowo, w głębszej i mroczniejszej wersji. Zarys fabuły rzeczywiście odnosi się niejako do francuskiej baśni, jednak tutaj wszystko wydaje się być spowite jakąś niespotykaną aurą, wszystko zostało przemyślane i dopracowane, że nie sposób się nudzić. 

Feyra doświadczyła skrajnej biedy. Podczas gdy jej siostry i ojciec wciąż nie mogą otrząsnąć się po utracie majątku oraz matki i żony, na barkach siedemnastoletniej dziewczyny spoczywa piecza nad rodziną. Walka na śmierć i życie z ubóstwem i srogą zimą to nowa rzeczywistość, z którą musi mierzyć się dzień w dzień. Pewnego wyjątkowo paskudnego pod względem łowów dnia Feyra zapuszcza się zbyt głęboko w stronę muru oddzielającego świat ludzi od Prythianu, śmiertelnie niebezpiecznego terytorium czarodziejskich istot. Kiedy w niezwykłym zbiegu okoliczności bohaterka zabija ogromnego wilka, nie wie jeszcze, z jakimi konsekwencjami przyjdzie jej się zmierzyć. Bowiem wkrótce w drzwiach jej chaty staje Tamlin w postaci nieposkromionej bestii, żądajac zadośćuczynienia za zabicie magicznej istoty zza muru. Feyra ma wybór - śmierć w nierównej walce lub udanie się wraz z Tamlinem na ziemie Prythianu, gdzie miałaby spędzić resztę swoich ludzkich dni.

Wszystko mogłoby być niesamowicie romantyczne, gdyby nie był to świat podzielony przez głęboką urazę, rozpacz i nienawiść podyktowane latami wojny i kolejnymi pokoleniami, które nie mają ochoty żyć i współzawodniczyć jako odmienne gatunki. 

Trzeba oddać dworom skrupulatnie skonstruowany świat i wielowymiarowość bohaterów. Co do akcji, autorka powiela tu pewne schematy „Pięknej i Bestii”, więc możecie być rozczarowani, że większość akcji rozgrywa się powoli i że można wiele przewidzieć. Jeśli zaś „Dwór Cierni i Róż” - mimo to, że w pewnym momencie historia nabiera rozpędu i niespodziewanie brnie we własnym kierunku - nie zrobi na Was wrażenia, to w kolejnym tomie wszystko już pędzi i mknie, więc nie traćcie nadziei. Pierwsza część jest tylko koniecznym wprowadzeniem, dzięki któremu dalsza opowieść może przekroczyć granice i ponieść nas w górę, ku fantastyce wyższych lotów.

Jeśli są tu jacyś fani czarnych charakterów (jak ja), to bardzo możliwe, że to będzie również Wasza ulubiona trylogia, moi drodzy. 😉 Jedna postać spowita cieniami robi tutaj furorę, uwierzcie mi na słowo i od razu zwróćcie na nią uwagę, bo jeśli tego nie zrobicie, to mniej więcej w połowie trylogii będziecie mieli ogromną ochotę wrócić do początku!


DWÓR MGIEŁ I FURII

Tutaj Sarah J. Maas dała już popis swoich umiejętności. Gdzie „Dwór Cierni i Róż” był dość nieskomplikowany, wraz z dalszymi stronami następnego tomu poznajemy znaczenie wszystkiego, co wydarzyło się wcześniej. Każdy z pozoru nieważny szczegół kryje jakąś tajemnicę. Okazuje się, że autorka starannie rozplanowała sobie ciąg wydarzeń i bynajmniej ja byłam zachwycona. W tej części następuje nagły punkt zwrotny i odtąd nic już nie będzie takie samo. „Piękna i Bestia” może się schować!


DWÓR SKRZYDEŁ I ZGUBY

I tak o to dochodzimy do końca. Mogę chyba tak to nazwać, bo cała akcja brnęła właśnie w tym kierunku. Gdzieś tam czytając sobie czasopismo „Fantom” natknęłam się na recenzję tej książki, zresztą cały numer został opatrzony w okładkę „Dworu Skrzydeł i Zguby” (to musi o czymś świadczyć, nie?). Trylogia została tu określona jako „typowe young adult fantasy, napisane bardzo sprawnie, z całkiem rozbudowanym i dobrze przedstawionym światem”, ale również trzeciej części zostaje zarzucone „rozwleczenie historii na ponad osiemset (sic!) stron”, gdyż „dobra historia nie może być rozwleczona jak zbyt mała porcja masła na za dużej kromce chleba”. Czy się z tym zgadzam? Jest w tym trochę racji, jednak nie bardzo podzielam tę jakże okrutną opinię. Może i Sarah J Maas ma tendencję do rozciągania akcji, zamieszczając często nieistotne niuanse (szczególnie widać to w „Szklanym tronie”), jednak tutaj wszystkie sceny, gdzie nie ma wartkiej akcji, służą lepszej kreacji postaci. Zgrzeszyłabym mówiąc, że każda kolejna strona z moimi ukochanymi bohaterami nie sprawiła mi radości. Co więcej, tutaj od samego początku miałam wrażenie, że Feyra wręcz wymiata, aż się kurzy. Nie będzie chyba spojlerem, jeśli zapowiem, że w tej części w końcu dochodzi do wojny między Hybernią, dworami Prythianu i śmiertelnikami. Osobiście uwielbiam opisy bitew, więc tym bardziej popadłam w samozadowolenie.

 „Acotar” to jedyna taka trylogia (lub jedna z niewielu), której nie mam zupełnie nic do zarzucenia, daję jej bezsprzecznie 5/5 a może i 6/5, ponieważ Sarah J. Maas udowodniła raz, że potrafi pisać i to diabelnie pięknym językiem, dwa, że potrafi stworzyć dopracowany świat fantasy i trzy, że jej postacie są niezwykle barwne, a romans wcale nie musi być sztampowy. Autorka sprawiła nawet, że nagminnie sprawdzam, czy nikt nie stworzył kolejnych wspaniałych fanartów (a jakąś wielką, obłąkaną fangirl nigdy nie byłam). Wielkie brawa tej szlachetnej kobiecie za stworzenie kolejnej pioruńsko dobrej serii. Aż się boję, jak bardzo udoskonali swoje umiejętności przy następnych. Czekam i obgryzam paznokcie, aż nowelki o dalszych losach Prythianu trafią w moje żądne przygód łapska.



Możliwość przeczytania „Dworu Skrzydeł i Zguby” w języku polskim zawdzięczam niezrównanemu Wydawnictwu Uroboros.


Jak czytać po angielsku?

Jak czytać po angielsku?


Czytanie książek w oryginale ma wiele zalet. Nie mówiąc już o ćwiczeniu obcego języka, czasami po prostu chcielibyśmy przeczytać coś zaraz po premierze za granicą, a bywa i tak, że niektóre publikacje nigdy nie doczekają się ukazania w Polsce. Niekiedy zdarza się również, że tłumaczenie zmienia cały odbiór książki - u mnie było tak w przypadku Johna Greena, gdzie wręcz żenowały mnie słabe żarty i naciągana gwara młodzieżowa. Byłam niezwykle zaskoczona, gdy czytając „An Abundance of Katherines” okazało się, autor potrafi dowcipkować ze smakiem, a godne pożałowania zwroty zawdzięczamy właśnie tłumaczowi.

Ale jak się do tego zabrać?

Może wiecie, może nie, studiuję anglistykę i ten etap życia w istocie został spowodowany moją miłością do czytania.
Gdy sama zaczynałam przygodę z książkami po angielsku, po prostu zamówiłam książkę z Anglii i posługiwałam się karteczkami samoprzylepnymi do zapisywania nieznanych słówek i zwrotów. To męczący sposób na czytanie ze zrozumieniem, jednak najbardziej skuteczny, jeśli chodzi o naukę.
Później z pomocą nadszedł mój Kindle. Długo szukałam idealnego czytnika, który pozwoliłby mi na tłumaczenie dość obszernego zakresu słówek. Zasięgnąwszy rady od zawodowych czytelników e-booków, nabyłam Kindle, na który można okupić rozległy słownik angielsko-polski.
Ostatnio miałam jednak okazję przetestować książki od wydawnictwa, które znacznie ułatwiło mi życie.

[ze słownikiem] zrobi to za Ciebie

Zamysł wydawnictwa jest taki, żeby jak najbardziej uprościć i udogodnić czytanie tym, którzy zdecydowali się sięgnąć po oryginał. Muszę przyznać, że jestem mile zaskoczona, ponieważ to rzeczywiście działa!
Na początku książki mamy szeroki zakres słówek, które pojawiają się najczęściej w danej książce, dlatego nawet amatorzy sobie poradzą. Dalej, na każdej stronie wytłuszczone są poszczególne wyrazy (powiedziałabym najtrudniejsze, ale to nie do końca prawda), a na marginesie od razu możemy sprawdzić definicję - definicję adekwatną do kontekstu, co bardzo ułatwia sprawę, choć czasem dorzucają też dodatkowe znaczenia (to akurat może być irytujące, jeśli chcemy po prostu przeczytać książkę, a nie uczyć się słownika).
Podoba mi się, że [ze słownikiem] nie zamieszcza żadnych ćwiczeń ani innych dodatków, które utrudniają skupianie się na treści.


Książki dopasowujemy pod względem poziomu (spokojnie, to nic trudnego, wszystko jest wyjaśnione na stronie), a każda z nich to klasyk literatury, dlatego naprawdę warto po nie sięgnąć.
Oferta ciągle się poszerza, dodam również, że możecie znaleźć tam pozycje w innych językach.
W moje ręce wpadły dwie perełki, do których przymierzałam się od dawna, ale bez wbudowanego słownika stanowiły spore wyzwanie. Poradziłam sobie, choć specem od czytania po angielsku wciąż nie jestem, więc Wy również sobie poradzicie.

„Portret Doriana Graya” Oscar Wilde

Dorian Gray jako młody chłopak trafia do pracowni Bazylego Hallwarda, świetnego malarza, który jest oczarowany jego nadzwyczajną urodą i pragnie go sportretować. Gdy obraz zostaje ukończony, Dorian życzy sobie nigdy się nie zestarzeć i zawsze wyglądać równie młodo, jak artysta uchwycił go na owym portrecie. Odtąd każdy grzech zostaje odzwierciedlony na postaci z obrazu, jednak sam Dorian pozostaje niezmiennie przystojny. Można się tylko domyślać, jakich czynów można się dopuścić, gdy za egoizm i zaspakajanie żądz życie nagradza wieczną młodością i bogactwem.
Ta pozycja, mimo że ma już swoje lata i bezsprzecznie stanowi klasyk, nadal jest napisana dość przystępnym językiem, a w dodatku niezmiernie ciekawiło mnie zakończenie. Zresztą jeśli ten opis Was nie zaintrygował, to ja nie wiem, co z Wami. Oscar Wilde to geniusz.

„Przygody Sherlocka Holmesa” Arthur Conan Doyle

to zbiór dwunastu opowiadań o słynnym Sherlocku Holmesie i nierozłącznym doktorze Watsonie. Cóż mogę powiedzieć, wszyscy już słyszeli o ich przygodach, jednak autentyczny klimat tych historii można poznać chyba tylko czytając tę prawdziwą, anglojęzyczną wersję na papierze. Inteligentne i tajemnicze opowiastki wciągną Was w intrygi dziewiętnastowiecznej Anglii tak, że nie będziecie mogli się oderwać na długie godziny.

Zaparz kawę i działaj 

Tak więc macie już wszystko, czego potrzebujecie, aby w końcu spełnić marzenie i zacząć czytać po angielsku. Nie przejmujcie się, jeśli słabo znacie język, podstawy gramatyczne wystarczą. Po prostu sięgnijcie po książki z niższych poziomów, a lista słówek pomoże Wam się w to wszystko jakoś wgryźć. Zbliża się Nowy Rok, więc to dobry czas, żeby zrobić sobie takie postanowienie. Co więcej, pod choinkę możecie poprosić (lub sami sobie sprezentujcie, dlaczego nie? Ja tak robię ciągle...) o książkę [ze słownikiem], a w czasie świąt będzie dość czasu, żeby spędzić z nią trochę czasu. 😊

Tutaj macie listę dostępnych pozycji po angielsku.

A za możliwość przeczytania książek serdecznie dziękuję wydawnictwu :

Herbata z imbirem #2 - „Światło” Jay Asher

Herbata z imbirem #2 - „Światło” Jay Asher


Macie ochotę na lekką zimową opowieść pachnącą mroźnym powietrzem, choinkami i aromatyczną kawą? „Światło” z pewnością spełni Waszą zachciankę, gdyż pełno w nim świątecznych zapachów i grudniowej wrzawy. Szczególnie obrzęd przygotowywania „taniej miętowej mokki” odprawiany nagminnie przez główną bohaterkę skradł mi serce:

„Tata podaje mi mój ulubiony kubek - w pastelowe wzorki i paski wygląda jak wielka pisanka. To dla równowagi, bo przecież wszystko wokół jest w stylu bożonarodzeniowym. Nalewam sobie kawy, a potem rozrywam saszetkę z czekoladą w proszku i wsypuję. Na koniec odwijam jednego miętowego, czerwono-białego lizaka w kształcie laski Świętego Mikołaja i mieszam sobie nim kawę.”

Sierra jak co roku w okresie świątecznym opuszcza swoje życie w Oregonie na cały miesiąc, aby wraz z rodzicami udać się przyczepą campingową na plantację drzewek choinkowych w Kalifornii i pomóc przy rodzinnym biznesie. Wyjazd nigdy nie jest łatwy, jednak prowadząc taki tryb życia od niemowlęcia, dziewczyna nie wyobraża sobie, żeby święta miały wyglądać inaczej. Ponadto to jedyny czas, kiedy może spędzić czas ze swoją przyjaciółką, Heather, która usilnie stara namówić Sierrę na „zimowy romans”, który umiliłby jej pobyt w Kalifornii (w głównej mierze spędzany na sprzedaży drzewek). Nastolatka nie jest jednak przekonana co do tego szalonego pomysłu, zastanawiając się, „jak dziwnie byłoby spotykać się z kimś ze świadomością, że ten związek ma bardzo krótką datę ważności”. Ogarnia ją jednak bezsilność, gdy jej droga raz po raz krzyżuje się z rozbrajającym Calebem, który wciąż kupuje choinki. Okazuje się, że chłopak cieszy się w miasteczku złą reputacją i ogólną niechęcią mieszkańców. Sierra nie wie, co ma myśleć, gdy z jednej strony widzi uroczego, pełnego dobroci młodego mężczyznę, a z drugiej strony wszyscy ostrzegają ją, że jest niebezpieczny.

Jeśli szukacie czegoś głębokiego, czegoś, co zapadnie Wam głęboko w pamięć, to nie tędy droga. „Trzynaście powodów” mogło poruszyć Wami na wskroś, jednak te dwie książki łączy jedynie autor. Niemniej jednak „Światło”, choć to króciutka opowiastka na jedno posiedzenie, jest naznaczona duchem świąt, przynosi spokój i uśmiech na usta. Nie znajdziecie tu złożonych postaci, wyśmienitego słownictwa i nagłych zwrotów akcji, a już na pewno nie oczekujcie zaskakujących niespodzianek. Czego się wszakże możecie spodziewać, to ciepło charakterystyczne dla pierwszych miłości, niewymuszone relacje między bohaterami i zagadka, która nawet po rozwiązaniu zmusza do zastanowienia. „Światło” to przede wszystkim dobrotliwa opowiastka, pełna szczególnego nastroju i życzliwości, w sam raz na początek grudnia.


Najlepszy romans roku - „Bez słów” Mia Sheridan

Najlepszy romans roku - „Bez słów” Mia Sheridan


Znacie to uczucie, kiedy macie moment kryzysu, zanurzacie się w bezbrzeżnym smutku i nic nie jest w stanie Was uratować, ale gdy w końcu wraca uśmiech, wydaje się on piękniejszy o miliardy lśniących kryształków, skrzących się tak jasno, że są w stanie rozświetlić teraźniejszość i przyszłość? Taka właśnie jest ta książka. Smutna i głęboko poruszająca, a jednocześnie rozweselająca i niosąca nadzieję. Jak sam Archer mówi: „Gdyby nie było piękne, nie byłoby też takie smutne.”

„Bez słów” opowiada o Bree, która po traumatycznych przeżyciach przyjeżdża do małego miasteczka, szukając w nim dawno upragnionego spokoju. Już na samym początku zaznaczyłam niezliczoną ilość cytatów, które opisywały malownicze, odizolowane od reszty świata miasteczko.

„Ludzie przechadzali się szerokimi chodnikami między szpalerami wysokich drzew w rześkim zmierzchu późnego lata. Uwielbiałam tę porę dnia. Było w niej coś magicznego, coś, co pozwalało mieć nadzieję i mówiło: A jednak udało ci się przeżyć kolejny dzień.

Dziewczyna jest zauroczona pięknem i prostotą tego miejsca, a mimo że wydarzenia z przeszłości jej nie opuszczają, idzie naprzód z oczami błyszczącymi od nadziei. Niedługo potem po drodze ze spożywczego do samochodu plastikowa siatka ze sprawunkami pęka, a zakupy turlają się we wszystkie strony, w tym prosto do tajemniczego przechodnia.

„Nieznajomy mężczyzna podał mi buteleczkę z ibuprofenem, która potoczyła się tuż pod jego stopy. Był młody, miał zmierzwione, długie, lekko falujące brązowe włosy, które prosiły się o wizytę u fryzjera oraz brodę, która była raczej efektem zaniedbania niż pogoni za modą. Mógł być całkiem przystojny, ale właściwie trudno to było stwierdzić. Miał na sobie dżinsy i opiętą na szerokiej piersi niebieską koszulkę z jakimś spranym, niemożliwym do odszyfrowania nadrukiem.”

Jak sami możecie zauważyć, mężczyzna jest bardzo różny od opisywanych mężczyzn w tanich romansidłach. Pomimo prostodusznej paplaniny bohaterki nie odzywa się ani słowem i odchodzi. Bree najwyraźniej nie należy jednak do osób, które przejmują się złym traktowaniem, ponieważ szybko zaczyna interesować się nieznajomym, podpytuje o niego mieszkańców i próbuje się do niego zbliżyć jeszcze kilka razy, chociaż spotyka się z obojętnością i olbrzymim dystansem. Szybko dowiaduje się również, że jej nowy znajomy, Archer, nie mówi. W tym momencie historia staje się niezwykła i przejmująca do granic możliwości. Pokazuje, że czasami słowa nie są potrzebne, żeby wyrazić najskrytsze uczucia. Czytałam już „Maybe someday”, która również dotykała bohatera-niemowy, ale nie była nawet po części tak dobra, jak „Bez słów”.

Podobało mi się, że Bree, która przeżyła makabryczną sytuację, nie stała się zimną, szczelnie zamkniętą skorupą. Poznajemy dziewczynę przyznającą przed sobą, że gdzieś po drodze zagubiła własną tożsamość, ale w zasadzie to nie do końca tak wygląda. Od przyjazdu do Pelion Bree zmaga się z własnymi demonami, a jednocześnie jest pełna optymizmu i życzliwości dla nowo poznanych osób.

Przechodząc do wątku romantycznego - to było coś wspaniałego, coś, co wyróżnia tę książkę spośród wielu romansów. Mia Sheridan pisze o okolicznościach nadzwyczajnych, trudnych do wyobrażenia, a jednak robi to w taki sposób, że sytuacja ta wydaje się być tak bardzo prawdziwa, głowimy się nad autentycznymi i niebanalnymi problemami bohaterów, doświadczamy nieudawanego uczucia. Mam zaznaczonych tysiąc słodkich i zabawnych sytuacji, które mogłabym Wam pokazać, ale nie chcę, gdyż sami powinniście odkryć ten jakże oryginalny związek. Istotnie, pomimo wszechobecnych tragedii, książka jest pełna humoru z licznymi unikatowymi żartami właściwymi dla każdej pary. Dodam jeszcze, że pojawił się uroczy motyw piesków, bo zarówno Bree, jak i Archer na początku mają do towarzystwa jedynie swoje małe pociechy.

Cóż więcej mogę powiedzieć? Ta książka to dla mnie przede wszystkim przewodnik tego, jak powinna wyglądać miłość. Kochanie Archera, mimo wad i wszystkich przeciwieństw, dla Bree przychodzi z naturalną łatwością. Zyskiwanie zaufania, zbliżenia, wszystko w tej historii jest tak piękne, że mam ochotę płakać ze szczęścia. Mii Sheridan udało się uchwycić prawdziwą, niepowtarzalną miłość na niespełna czterystu stronach powieści. Co więcej, książka ta jest o wiele głębsza, niż mogłoby się zdawać. Zwraca uwagę między innymi również na to, że żeby pokochać kogoś odpowiednio, najpierw trzeba pokochać samego siebie. I tego przeważnie brakuje w innych romantykach. Tam przeważnie wszystko jest czarne albo białe. A tutaj? „W takich sytuacjach nie ma właściwego i niewłaściwego zachowania, czerni i bieli. Jest za to tysiąc odcieni szarości.” Obie postacie doznają przemiany, przemiany koniecznej i wymagającej poświęceń. „Bez uczuć” nie tylko wzrusza, porusza do głębi i bawi, ale też skłania do przemyśleń i nasuwa refleksje. Napisałam w tytule, że to najlepszy romans roku - tak naprawdę to najlepszy romans, jakikolwiek czytałam.
„Czas Żniw” Samantha Shannon - nowe „Igrzyska Śmierci”?

„Czas Żniw” Samantha Shannon - nowe „Igrzyska Śmierci”?


Świat, w którym ludzie stale muszą się martwić o swoją przyszłość i zwiastujący śmierć Czas Żniw, który pochłania główną bohaterkę. Brzmi znajomo? Mam wrażenie, że opis książki jest bardzo mylący, być może celowo ma zachęcić, wskazując na podobieństwa do bestsellerowych „Igrzysk Śmierci”, choć w rzeczywistości książki te mają ze sobą niewiele wspólnego. 



Na pierwszy rzut oka


Świat, w którym wśród ludzi istnieją Jasnowidze. Wiele odmian Jasnowidzów. Tylko że w tej rzeczywistości posiadanie daru jasnowidzenia jest niedopuszczalne, a władze wyłapują potencjalnych przestępców. Podobnie jak w czasach Średniowiecza. Z tego powodu nawet najpospolitszy człowiek musi się obawiać, że zostanie wzięty za jednego z nich, a sami obdarowani tą odmiennością są omijani szerokim łukiem, darzeni nienawiścią i muszą całe życie kryć się z własną osobą.  Kary za bycie Jasnowidzem, możemy się domyślać, nie należą do najłagodniejszych. Trochę czuć rasizmem, prawda? 
Klasycznie, główna bohaterka, Paige, należy do najwyższej i najrzadszej klasy Jasnowidzenia, bo jakżeby inaczej. Kobieta jest w stanie wniknąć do ludzkiego umysłu, pozyskać informacje, bądź wyrządzić nieodwracalne szkody, dzięki czemu szybko stała się faworytą osławionego Jaxona Halla, szefa jednego z gangów w kryminalnym podziemiu Sajonu Londyn. Sprawa ma się tu inaczej, niż w „Igrzyskach Śmierci”, bo skoro samo istnienie Jasnowidzów jest przestępstwem, nie mówi się o nich wcale, dlatego nikt nie ma pojęcia o istnieniu Czasu Żniw, a tym bardziej kolonii karnej w opuszczonym Oksfordzie. Wszystko dzieje się potajemnie, na bohaterkę czyha wyspecjalizowany oddział, który przy użyciu niehumanitarnych metod zabiera ją do obozu. Żeby było lepiej, Paige jako jedyna trafia pod opiekę do wysokiego rangą, nieziemsko przystojnego Naczelnika.



Co kryje się głębiej?


Mam nadzieję, że nie znienawidzicie mnie za tę recenzję, gdyż postawiłam na szczerość. Będzie lepiej, jeśli od razu przyznam, że pomimo licznych pochlebnych opinii, a wręcz zachwytów nad tą pozycją, mnie „Czas Żniw” nie porwał. Największym autem tej książki jest dobrze wykreowany świat przedstawiony, ponieważ autorka tworzy nową rzeczywistość praktycznie od podstaw. Mamy elementy historii i polityki, mapkę kolonii karnej, a także wbudowany słowniczek pojęć z tyłu książki. Z drugiej strony uważam, że Shannon przedobrzyła. Przedstawiła nam całą klasyfikację Jasnowidzów, mnóstwo odmian i cech charakterystycznych, gdzie potem używa może zaledwie namiastki, a i tak dowiadujemy się wszystkiego z treści. Podobnie jest ze słowniczkiem, gdzie część słów zostaje wyjaśniona nawet kilkukrotnie w trakcie czytania, podczas gdy część wcale i przez pierwsze kilkadziesiąt stron czytelnik jest skonsternowany, musi wracać do tyłu książki i uważać przy tym, żeby nie przeczytać zakończenia stronę wcześniej. Według mnie autorka mogła sobie darować część pustych pojęć i skupić się bardziej na fabule.
Niemniej jednak, na duży plus, kolonia karna bardzo przypomina dawne obozy koncentracyjne, gdzie panował głód, tożsamość człowieka zastępowano numerkami, istniały różne podziały i przeważnie to najokrutniejsi cieszyli się względami ciemiężycieli. Umiejętności rozmaitych Jasnowidzów i ich sposoby na przetrwanie wzbudzają ciekawość, a czasami nawet współczucie.

Z plotem wydarzeń już nie jest tak dobrze. Krótka historia została rozwleczona na pięciuset stronach, a szczerze powiedziawszy, nawet zakończenie, zwykle w tego typu książkach dobrze rozplanowane i pełne akcji, okazało się być raczej słabe i nie było tu nic, co mogłoby zaskoczyć. 

Pojawiło się wielu bohaterów, część z nich świetnie odgrywała swoje role, część zagościło bez większego celu, ale żaden z nich nie był wykreowany naprawdę porządnie. Autorka skupiła się przede wszystkim na relacji Paige i Naczelnika, która była niejasna (może wręcz trochę dziwna), ale też wyjątkowa, choć równie przewidywalna. Z tą dwójką naprawdę się polubiłam, intrygowało mnie, jak to się wszystko potoczy, biorąc pod uwagę ich wrogość z natury. Zainteresowało mnie również pochodzenie samego Naczelnika, który stanowi postać z Zaświatów i w pierwszej części niestety niewiele zostaje ujawnione na ten temat, aczkolwiek sam zamysł zastanawia. 

Spodziewałam się fajerwerków, może i dostałam ledwie sztuczne ognie, ale co jest tu istotne: „Czas Żniw” to debiutancka powieść około 21-letniej wówczas Samanthy Shannon. Jak na pierwszą książkę i to w tak młodym wieku, powiedziałabym, że jest bardzo dobra. Może nie było szału, ale potencjał jest ogromny. „Zakon Mimów” czeka już na mnie na półce, dlatego odezwę się z nową perspektywą po drugim tomie. 😊
Poczytaj o czytaniu ☕

Poczytaj o czytaniu ☕


Jak mawia moja ukochana Pani nauczyciel z polskiego z liceum: „żeby widzieć, trzeba wiedzieć”. Warto poczytać sobie o literaturze, choćby po to, żeby widzieć więcej w czytanej książce, czy też aby wskoczyć na wyższy poziom pisania recenzji. W końcu możemy sięgać po jedną książkę za drugą i chociaż jesteśmy oczytani, nie mamy możliwości wypowiedzenia się na ich temat wystarczająco dobitnie z powodu braku punktu odniesienia.

Ja nie mam już polskiego ani żadnych innych zajęć z literatury polskiej (póki co, w przyszłym roku będę na nie polować), więc nie mogę porozmawiać o książkach z żadnym ekspertem od słowa pisanego, a nawet z przyjacielem, bo większość moich znajomych nie czyta albo czyta mało. To był zresztą główny powód rozpoczęcia mojej „książkowej działalności” - mogę rozmawiać z Wami, członkami czytelniczej społeczności. Zważywszy na to czasopisma poświęcone wyłącznie temu tematowi dają mi dużo radości i satysfakcji. Dlatego chciałabym się z Wami nimi podzielić.

Będę odnosić się do fantastyki, bo to iście mój gatunek i mogę mówić o nim bez końca. Wybrałam aktualne czasopismo „Fantom” na listopad/grudzień, chociaż oczywiście istnieją inne, chociażby „Nowa Fantastyka”, polecana między innymi przez Hasacza (lub Book Emperor). Możecie je kupić w Empiku za ok.10 zł.

 

  Dlaczego warto poczytać takie gazetki?

Człowiek oczytany to człowiek szczęśliwy

Niech Was zdrobnienie „gazetka” nie zmyli, bo w małym formacie mamy dużo informacji i dużo ciekawych rzeczy do poczytania. Tak jak wspomniałam wcześniej, samo zetknięcie się z inteligentnymi tekstami jest satysfakcjonujące, bo chyba każdy chciałby się pochwalić, że nie tylko czyta, ale też coś tam jeszcze wie. Albo nie każdy. Koniec końców, wszyscy jesteśmy czytelnikami, więc zakładam, że chcemy poszerzać horyzonty. 

Umiejętność czytania?!

Co istotne, czytanie „Fantomu” wykształci w Was umiejętność rozkładania książki na czynniki pierwsze - a to coś fajnego, czego bodaj nie robicie podczas czytania. Czytamy coś i albo nam się podoba, albo nie. Nie zastanawiamy się, dlaczego autor używa takich, a nie innych motywów; co sprawiło, że fantastyka ukształtowała się w taki czy inny w sposób (bo w zasadzie, ile książek teraz przedstawia stricte walkę dobra ze złem jak Tolkien? Nasze wymagające umysły potrzebują coraz to nowych wrażeń, więc wszystko nieustannie się zmienia) i że historia ma z tym wiele wspólnego. Są to rozważania na tyle intrygujące, że gdy już spojrzymy na coś z innej strony, to przy dalszym czytaniu możemy powiedzieć: „Aha! Jak mogłem wcześniej tego nie zauważyć?!”

Polecajki, 

czyli na co warto zwrócić uwagę. Stale chwalimy i polecamy książki sobie nawzajem, niektórzy z nas współpracują z wydawnictwami i wypowiadają się o nowościach. Często jednak okazuje się, że jedni mieli zbyt duże oczekiwania co do danej pozycji, innym tej samej treści absolutnie wystarczyło, a nawet bawili się przy niej przednio. To normalne, jesteśmy istotami myślącymi, lubimy różne rzeczy i różne rzeczy krytykujemy. Co lubię w czasopismach - rekomendacje książek od znawców literatury, którzy powiedzą nam wprost, na co zwrócić uwagę, dlaczego warto sięgnąć właśnie po tę książkę oraz czego w niej zabrakło. Zasięgnięcie opinii fachowca i potem przekonanie się na własnej skórze, czy się z nią zgadzamy, z pewnością jest krokiem do przodu, a dzięki temu również otwieramy oczy na nowe aspekty.

Najprzyjemniejsza część

 „Fantomu” to fantastyczne opowiadania 😏 Strzelam, że prawdopodobnie nie macie w tygodniu zbyt wiele czasu na czytanie, bo szkoła, uczelnia, praca, obowiązki. Czasami pewnie czytacie jedną książkę wiele dni, a czasami się zdarza, że i tygodni. Moja złota rada dla każdego: poświęćcie sobie trochę czasu. To takie proste, poważnie. Usiądźcie sobie do kawy, zróbcie gorącą kąpiel albo podczas jazdy autobusem, zamiast bezczynnego wpatrywania się w szybę, wyjmijcie swoje czasopismo i czytajcie. To o tyle dobre rozwiązanie, że autorzy proponują nam niedługie opowiadania i komiksy, które mogą uprzyjemnić nam czas albo czasami nawet trafić do serca. Nigdy nie wie się, na co się trafi, a większość z nich jest naprawdę specyficzna, dlatego jeszcze raz zachęcam Was do spróbowania. Nie dajmy prasie wyginąć!

Czytacie od czasu do czasu jakieś magazyny, macie swoje ulubione, czy też zaskoczyłam Was, bo nie wiedzieliście o istnieniu takich poświęconych Waszym ukochanym książkom? Koniecznie dajcie mi znać.

Herbata z imbirem #1 - „Zamarznięte serca” K. Wilczyńska

Herbata z imbirem #1 - „Zamarznięte serca” K. Wilczyńska


„Wchodząc do jej maleńkiego mieszkania, przekraczałam jakby próg do innego świata. Tu nie było walki, konkurencji, agresji, jak w mojej rzeczywistości.

Mamy dopiero początek listopada, a tu proszę: święta tuż tuż. Wybierzcie się tylko na zakupy, a z każdej strony okrążą Was czerwono-złote ornamenty i inne drobiazgi, w witrynach kawiarni świecą się wesołe światełka, gdzie już serwuje się aromatyczną kawę w świątecznym wydaniu oraz gorącą czekoladę. Nie tylko w sklepach z ozdobami i lokalach zawitała zima, gdyż 8 listopada wyjątkowe, śnieżne książki od Czwartej Strony zadebiutowały w księgarniach. W związku z tym oraz z faktem, że jestem fanką bożonarodzeniowej atmosfery, postanowiłam stworzyć serię postów „Herbata z imbirem” dotyczących właśnie takich rozgrzewających serduszka perełek. 

Sięgając po „Zamarznięte serca” spodziewałam się historii miłosnej lub rodzinnej na tle świątecznym. Już przy pierwszej stronie zorientowałam się, że autorka sięgnęła znacznie dalej, niż wygodne i dobrze nam znane wigilijne opowieści spływające na serca karmelem. 

Narracja w książce jest co najmniej ciekawa: z perspektywy każdej z przyjaciółek, przy czym bohaterki zwracają się do czytelnika w taki sposób, że wcielamy się w rolę jednej z nich, dzięki czemu poznajemy skryte wydarzenia z życia i czujemy się jak aktywni uczestnicy. Przyznam, że na początku sprawiało mi to trudności w czytaniu, choć z czasem doceniłam możliwość zyskania nowej, dotychczas nieznanej mi perspektywy. Nie wiem, czy macie tak samo, ale czytając o różnych postaciach i mając narrację 1-osobową tylko jednej z nich, boli mnie fakt, że nie wiem, co czują i myślą inni, czuję lekki niedosyt. Tutaj nie ma tego problemu. 

Lilianie daleko do wielbicielki grudniowych tradycji. Przyznaje, że lubi ten okres, choć ze względu na świąteczne profity w biznesie. Kobieta nowoczesna: samowystarczalna, zorganizowana i zaradna wszystko chce mieć pod kontrolą, nie lubi niespodzianek. Wszystko zaczyna wymykać jej się z rąk, gdy jest zmuszona przejąć opiekę nad córką kuzynki. Jej spokój ducha, a nawet stabilny i bezpieczny związek z Januszem zaczyna się chwiać i może lada chwila runąć, a na domiar złego stale powracają złe wspomnienia. 

Róża jest osobą osamotnioną, nieśmiałą i raczej nieporadną, ma w sobie jednak najwięcej uroku. Z ciężarną Wiolą naśmiałam się najwięcej, a kreacja Malwiny mnie zaintrygowała, szczególnie przez niebywale romantyczny związek z łysym facetem z tatuażami i w glanach, zwanym kiedyś Czubem.

Nie myślcie sobie, że przez nieco chłodną osobowość Liliany, czy podjęte przez autorkę problemy w książce, zabrakło iście zimowych, klimatycznych fragmentów. Oczywiście występują, lecz nie narzucają się. Nieśmiało wtapiają się w tło, umilając czytanie i wprawiając czytelnika w pewnego rodzaju spokój ducha, nawet pomimo burzliwych wydarzeń w fabule. Podobały mi się również nawiązania do 500+, Lewiatana, pożyczania pięciu złotych na wieczne oddanie pod sklepem i innych codzienności. Takie szczegóły skutecznie poprawiły mi nastrój.

„Posiedziałyśmy jeszcze trochę, kocury Róży zostawiły chyba z tonę sierści na mojej spódnicy, ale jakoś mi to nie przeszkadzało. Ktoś na Dolinach pijackim głosem zawodził kolędę, a my piłyśmy aromatyczną kawę, zagryzając ją makowcem.

Tak jak książkę zaczęłam z zimnym podejściem, szczególnie za sprawą Liliany, tak w międzyczasie autentycznie się wzruszyłam (i to nie jeden raz), niektóre sytuacje były też wręcz komicznie śmieszne, a skończyłam z przyjemnym wewnętrznym ciepłem, tak jak obiecuje napis na okładce. Więcej Wam nie zdradzę, przekonajcie się sami. 

„Dzieliłyśmy się opłatkiem, zjadałyśmy kolację, a potem śpiewałyśmy kolędy. Wzruszały mnie słowa o gołym dziecku leżącym na słomie. W ogóle całe święta były pachnące ciastem, szeleszczące stronami książek, przepełnione muzyką i iskrzące się światłami lampek.



Wspomnę, że cały zamysł serii „Rok na kwiatowej” jest taki, że każda książka reprezentuje inną porę roku. Niestety nie miałam jeszcze okazji przeczytać pierwszego tomu („Wędrowne ptaki”), co nie przeszkodziło mi w sięgnięciu po drugą część, jednak koniecznie muszę to nadrobić. A już na wiosnę kolejna. 
Książkę miałam przyjemność przeczytać dzięki uprzejmości Wydawnictwa Czwarta Strona. Jeśli nie możecie się już doczekać świąt, polecam Wam sprawdzić ich świąteczne nowości: http://czwartastrona.pl/ksiazki/
Dobry thriller psychologiczny? - „Lokatorka” JP Delaney

Dobry thriller psychologiczny? - „Lokatorka” JP Delaney



Po ten gatunek sięgam rzadko, przeważnie żeby oderwać się od światów fantastyki i trochę lepiej zagłębić się w odmęty ludzkiego umysłu. Thrillery mają w sobie pewną specyficzną aurę, która pozostawia u mnie niekomfortowe uczucie niepokoju, więc na ogół trzymam się od nich z daleka.

Inaczej było z „Lokatorką”. Czytając ją nie czułam tego zaniepokojenia, w zasadzie przez większość książki nawet nie czułam, że to rzeczywiście thriller. Dla lepszego zobrazowania podam Wam przykład: bohaterka trafia do dystyngowanego, nowoczesnego biurowca z oknami od ziemi do sufitu z panoramą rozciągającą się na całe miasto. Wchodzi do gabinetu, gdzie widzi, uwaga, nadzwyczajnie atrakcyjnego mężczyznę: „No dobra, facet jest przystojny. To pierwsza rzecz, która zwraca moją uwagę. I druga. I trzecia. Kręcone włosy w nieokreślonym blond kolorze ma krótko przycięte przy głowie. Nosi czarny pulower i rozpiętą pod szyję koszulę - nic szczególnego, ale wełniany sweter świetnie leży na jego szerokich, choć szczupłych ramionach, a do tego ma przyjemny, nieco autoironiczny uśmiech. Wygląda jak seksowny, wyluzowany nauczyciel, a nie ogarnięty obsesją dziwak, jak go sobie wyobrażałam.” A żeby tego było mało, ledwo spotkanie się zaczyna, bohaterka wylewa kawę na projekty leżące na stole. Oczywiście Pan Doskonały, zamiast się wściec, jest zaintrygowany, nawet lekko rozbawiony całą sytuacją. 
Jeśli ktokolwiek miał do czynienia z „Pięćdziesięcioma Twarzami Greya”, z pewnością złapał już mój tok rozumowania. Naturalnie trochę się nabijam, chociaż w rzeczywistości sama nie mam nic przeciwko niewymagającej literaturze, po którą sama sięgam od czasu do czasu, żeby się nieco odmóżdżyć. A poza tym, myślę, że ten zabieg zastosowany przez autora był jak najbardziej celowy i spełnił swoją funkcję. Podsumowując, książka stanowi wybuchową mieszankę, gdzie niektóre sceny niebezpiecznie przypominają osławionego Greya (choć z mniejszą ilością pikantnych szczegółów), co w połączeniu z mrocznymi scenami thrilleru tworzy intrygującą i przerażającą zarazem atmosferę.


Stale obecny minimalistyczny styl architektury bardzo przypadł mi do gustu. Pomysł stworzenia dopracowanego domu, gdzie na pierwszy rzut oka nie widać żadnych mebli ani innych szczegółów, jedynie białe, gładkie ściany, jest sam w sobie fascynujący. „Czasami nalewam sobie kieliszek wina i po prostu spaceruję po całym domu, dotykam różnych przedmiotów, przyzwyczajam się do ich chłodnej, eleganckiej faktury, starannie poprawiam ustawienie krzeseł lub wazony. Oczywiście wcześniej było mi znane powiedzenie Miesa van der Rohego, że mniej znaczy więcej, ale nigdy dotąd nie przypuszczałam, jak zmysłowy potrafi być minimalizm, jak bogaty i sensualny." Fani bieli powinni być usatysfakcjonowani.
„Odpowiada mi tamtejsza kultura podkreślająca rolę samodyscypliny i powściągliwości. W naszym społeczeństwie prostota jest kojarzona z niedostatkiem i ubóstwem. W Japonii natomiast uważają ją za najwyższą formę piękna, za to, co określają mianem shibui.”


Każdy z bohaterów jest osobliwy na swój sposób. Delaney tak wykreował portrety psychologiczne, żebyśmy wątpili w prawdziwość jakiejkolwiek teorii, zastanawiali się nad zdrowiem psychicznym każdej z osób i nie wiedzieli, kto w zasadzie mówi prawdę. Nie polubiłam się z Emmą, która nad wyraz przypominała mi bohaterkę „Zaginionej dziewczyny” Gillian Flynn - Ci, którzy czytali obie te książki, z pewnością musieli zwrócić na to uwagę. Doceniam zawiłe umysły obu tych bohaterek, jednak pozostał mi po nich pewien niesmak. Moimi faworytami natomiast okazali się Przybłęda oraz poczciwy policjant Clarke ze swoim kubkiem z Garfieldem. 


Co również musicie wiedzieć, to fakt, że od „Lokatorki” nie będziecie mogli się oderwać. Rozdziały są skonstruowane w taki sposób, że przez fabułę się płynie i bardzo trudno jest odłożyć ją na bok. Jeśli chodzi o spektakularne zakończenie, o którym się mówi, u mnie nic takiego nie nastąpiło. Nie byłam zaskoczona, co więcej, rozwiązanie wydało mi się nader oczywiste. Co nie zmienia faktu, że książkę czytało mi się przyjemnie i mogę ją polecić z czystym sumieniem.



Książkę mogłam przeczytać dzięki przesympatycznej Klaudii, która zorganizowała booktour oraz dzięki Wydawnictwu Otwartemu, które udostępniło egzemplarz recenzencki.

https://www.instagram.com/claudia_reads_/
http://claudiaaareads.blogspot.com
http://otwarte.eu/book/lokatorka
10 rad, jak uczyć się skutecznie i nie stracić motywacji

10 rad, jak uczyć się skutecznie i nie stracić motywacji



1. ZACZNIJ OD ZAKUPÓW

To, jak będziesz się uczył i czy będziesz się uczył, często zależy od tego, jakich przedmiotów do tego użyjesz. Dlatego kup wszystko, czego potrzebujesz w swoim otoczeniu, żeby siadając do pracy, poczuć satysfakcję.



2. MIEJSCE DO PRACY

Jeśli rozłożysz się z materiałami na łóżku, albo przy zagraconym stole... raczej trudno będzie Ci pozostać skoncentrowanym. Zorganizuj więc sobie jedno miejsce do pracy, z którego codziennie będziesz mógł korzystać skutecznie i bez przeszkód. Pamiętaj przy tym o tych drobnych zasadach:

  • schludność - miejsce do pracy powinno być zawsze czyste i pozbawione przypadkowych przedmiotów.
  • postaw na minimalizm - najlepiej będzie, jeśli na stole czy biurku będziesz mieć jedynie książki, zeszyty i inne przybory używane do pracy, opcjonalnie komputer.
  • dobre oświetlenie - oszczędzi Ci bólu głowy i pogorszenia się wzroku.
  • wygoda - pewnie niejednokrotnie będziesz przesiadywać tutaj długie godziny. Dlatego krzesło czy fotel powinny być komfortowe. Możesz także użyć poduszki pod plecy.


3. MIEJ WSZYSTKO POD KONTROLĄ

Planner pomoże Ci lepiej zorganizować sobie czas i nie zapomnieć o ważnej pracy domowej lub teście. Możesz użyć do tego zwykłego kalendarza, specjalnego plannera lub stworzyć bullet journal. Może minąć trochę czasu, zanim znajdziesz idealną opcję dla siebie. Zwykły kalendarz może być nieczytelny, a bullet journal wymaga sporo pracy, więc może Cię zniechęcić. Ja dopiero po trzecim kalendarzu odkryłam, że u mnie działa format B6 (gdy jest większy i cięższy, zamiast zabierać go wszędzie ze sobą, zostawiam w domu). 


4. ESTETYKA

Tutaj mamy działanie na tej samej zasadzie, co w punkcie 1. i  2. Najlepszym motywatorem do nauki jest estetyczne otoczenie. Miej taki sam porządek w notatkach, co na biurku i w plecaku. Przykładowo możesz w szkole czy na uczelni sporządzać „szybkie notatki na kartkach lub w specjalnym brudnopisie, a potem przepisać je sobie spokojnie w domu, utrwalając przy tym materiał. Z tego powodu polecam segregatory zamiast zeszytów - w każdej chwili możesz coś dopiąć albo poprawić. Jest to szczególne pomocne w przypadku, gdy byłeś nieobecny, a nadrabiasz zaległości dopiero w wygodnym momencie. 



5. POSZUKAJ INSPIRACJI

Pinterest, We Heart It, Tumblr i YouTube są przepełnione zachęcającym zdjęciami z książek i notatek, a także cennymi poradami. Wystarczy, że przed nauką poświęcisz parę minut na przejrzenie niektórych z nich, a świeża motywacja przyjdzie sama :)

(Pinterest)
 (Tumblr)

(Weheartit)

6. WYŁĄCZ SIĘ

Innymi słowy, odseparuj się od świata na czas, którego potrzebujesz do nauki. Social media to skuteczne rozpraszacze, które uniemożliwią Ci skupienie się, odrywając od pracy. Najlepiej będzie, jeśli wyłączysz telefon na ustalony czas. Na mnie to osobiście nie działa, ponieważ stale potrzebuję wyszukać informacji w internecie lub spojrzeć do słownika, a ląduję, odczytując kolejne powiadomienia. W takim wypadku dobrym rozwiązaniem jest posiadanie przed sobą komputera - z włączonymi stronami tylko i wyłącznie do pracy), a telefon można przełączyć na tryb nie przeszkadzać, dzięki czemu natrętne powiadomienia nie będą Cię więcej niepokoić. 


7. ATMOSFERA I SAMOPOCZUCIE

Ważne jest co, w jaki sposób zaczniesz przyswajanie wiedzy. Jeśli przysiądziesz do obszernego tematu późnym wieczorem, będziesz potrzebować niesamowitej motywacji i dużo energii, żeby go przerobić, a przecież chodzi Ci o coś zupełnie odwrotnego.
Co możesz zrobić:
  • Wysypiaj się - odpowiednia ilość snu jest niezbędna do prawidłowego funkcjonowania. Czasami, gdy poprzedniego dnia musiałeś uczyć się do późna do egzaminu i wstać z samego rana, popołudniowa drzemka może załatwić sprawę. 

  • Pij więcej wody! Woda jest pokarmem dla umysłu, który ulepsza jego funkcjonowanie. Twój mózg będzie pracował szybciej, koncentracja i pamięć ulegnie znacznej poprawie, będziesz lepiej sypiać i chętniej wstawać. Ponadto picie wody  pomaga zapobiec i zwalczać bóle głowy. Polecam Ci poszukać więcej informacji o tym, jakie korzyści może przynieść Ci stałe nawadnianie organizmu, gdyż jest ich znacznie więcej. A co ważne - w całej Polsce obecnie można, a nawet powinno się pić wodę z kranu, gdyż naukowo udowodnione jest, że woda butelkowana jest znacznie mniej zdrowa ze względu na plastikowe opakowania, które zawierają liczne szkodliwe substancje. 


  • Bądź aktywny, gdyż wysiłek fizyczny ma ogromny wpływ na Twoje zdrowie - zarówno fizyczne, jak i psychiczne. Nawet krótka kilkuminutowa rozgrzewka przed nauką poprawi Ci nastrój, rozbudzi i przygotuje do działania. :)
  • Pobudzenie jak najwięcej zmysłów pełni kluczową rolę. Zapal zapachowe świeczki lub rozgrzej wosk - który swoją drogą jest coraz popularniejszym sposobem na umilenie atmosfery ze względu na ich intensywny zapach oraz pozytywne właściwości zawartych w nich olejków eterycznych, które poprawią Ci humor, pomogą się zrelaksować i skoncentrować.

  • Zrób sobie coś ciepłego do picia, a jeśli będziesz tylko czytać, możesz pokusić się o przygotowanie przekąsek. Z takim zaopatrzeniem podejdziesz do pracy z przyjemnością :)

8. SPOSOBY NAUKI

Jest ich dużo, a na każdego zadziała coś innego, ponieważ jesteśmy wzrokowcami, słuchowcami albo kinestetykami, a nasze umysły są tak skomplikowane, że mogą posiadać cechy wszystkich tych kategorii. Możemy przykładowo uczyć się na pamięć, słuchać nagrań z materiału, korzystać z rozmaitych pomocy naukowych, rozwiązywać quizy albo uczyć się z fiszek i wiele, wiele innych. Większość osób przyswaja najwięcej wiedzy, łącząc różne sposoby nauki, aktywne z biernymi i pobudzając jak najwięcej zmysłów. A najskuteczniejszą metodą pozostaje niezmiennie nauka na tzw. chłopski rozum, gdzie zamiast uczyć się na pamięć czegoś, co jest dla Ciebie niejasne, starasz się to zrozumieć. Takim sposobem możesz uzyskać jednakowe rezultaty kilkukrotnie szybciej. Jeśli raz coś zrozumiesz, ciężko będzie Ci o tym zapomnieć. 


9. ŁĄCZ PRZYJEMNE Z POŻYTECZNYM

Przyswajanie wiedzy w interesujący sposób sprawi, że będziesz robić coś z ochotą. Nie jesteśmy w stanie zrobić tego, być może, z każdym przedmiotem i każdą dziedziną, ale z częścią na pewno.
Przykładowo, ucząc się języka angielskiego, możesz zapisać się do grupy zajęciowej, gdzie będziesz spotykać się z innymi ludźmi, dyskutować na ciekawe tematy, oglądać filmy w tym języku i robić inne ciekawe rzeczy, których brakuje w szkole. Jeśli czytasz literaturę antyczną i nie widzisz w niej nic ekscytującego, poszukaj jej na deskach teatru. Dzięki dobrze wystawionej sztuce nie tylko polubisz znienawidzoną lekturę i zyskasz nowe perspektywy, ale bardzo możliwe, że obudzisz w sobie nowe pasje. Podobny efekt uzyskasz, rozwijając dowolny przedmiot. 
Nie bój się poświęcić trochę czasu na szukanie ciekawych informacji na temat czegoś, czego i tak przecież musisz się nauczyć. Z ręką na sercu mówię Ci, że nie pożałujesz. 


10. PODEJŚCIE

Czego byś nie robił, to właśnie ono jest najważniejsze. Wszystkie powyższe punkty mają pomóc Ci zyskać nieco pozytywniejszy obraz na zdobywanie wiedzy oraz zmienić Twój własny stosunek do nauki, sprawiając, żebyś uczył się z przyjemnością - a nie za karę! 
Pamiętaj, że każde przyswojone zdanie, czy przyda Ci się w przyszłym życiu, czy już nigdy więcej go nie użyjesz, faktycznie wpłynęło na Twój mózg, który potrzebuje być stale karmiony nowymi informacjami, żeby się rozwijać i funkcjonować bez zakłóceń. 
Tylko w Twoich rękach leży to, czy staniesz się kimś lepszym, mądrzejszym i silniejszym, więc już teraz zacznij dbać o siebie i podchodzić do świata z ciekawością.


Koniecznie daj mi znać, czy post był pomocny i czy chciałbyś/chciałabyś więcej poradników :)


Ulubieńcy sierpnia, szybki WRAP UP i jeszcze krótszy TBR

Ulubieńcy sierpnia, szybki WRAP UP i jeszcze krótszy TBR



W sierpniu jedynym moim zadaniem było czytanie - nadrabianie zaległości, poświęcanie uwagi książkom, które od jakiegoś czasu smucą się na półkach, cieszenie się tą jakże drogocenną umiejętnością, nim wpadnę w wir codziennych obowiązków... no a wyszło jak zawsze.

Nie myślcie sobie, że jestem niezadowolona. Jestem zadowolona, ponieważ udało mi się przeczytać kilka przyjemnych książek. Po prostu sądziłam, że skoro mam tyle wolnego czasu, przeczytam o wiele więcej. Życie jednak potrafi zaskakiwać - chociaż nie obejrzałam prawie żadnych filmów, niewiele odcinków seriali i nie czytałam aż tak dużo, udało mi się popracować nad innymi hobby i wcale się nie nudziłam. 

Poniżej zamieszczam Wam listę tego, co lubiłam w sierpniu, krótkie podsumowanie czytelnicze i na koniec mój zwięzły TBR na wrzesień :) 



MUZYKA



  • album Jamesa Younga „Feel something” sprawił, że coś poczułam. Już sama piosenka tytułowa skłoniła mnie do odsłuchania całości, bo również czuję się zbyt młoda, żeby być tak odrętwiała.
  • Fuck with myself” BANKS zszokowała mnie nie tylko niesztampowym i śmiałym teledyskiem, ale głębią piosenki. Nie ma ona wymiaru erotycznego, jak wiele osób mylnie sądzi, tylko mówi o relacji człowieka samego ze sobą. O tym, jak potrafimy być wspaniałymi osobami i jednocześnie swoimi własnymi oprawcami.
  • „Leftovers” Dennisa Lloyda. Chciałabym zapytać każdą osobę, której kiedykolwiek zaufam: „Do you want to stick around and see me drown?” Może wszyscy powinniśmy.
  • „Honey Whiskey" Nothing But Thieves. Czy ten tytuł nie mówi sam za siebie? :)
  • „Little Hollywood” Alle Farben & Janieck. Because we're washed up stars.
  • „Feel It Still” Portugal. The Man. Tym oto pozytywnym akcentem kończę tę niezbyt wesołą kategorię. Niestety (albo stety) trywialne piosenki zwykle do mnie nie trafiają.


KINO


  • Nie ma mowy!” reż. Seana Mewshawa (2015) to chyba jedyny film, jaki obejrzałam w sierpniu i to dzięki temu, że leciał na CANAL+ akurat, gdy umościłam się ze śniadaniem na kanapie. Słodko-gorzka historia na przecudownym, rustykalnym tle. Bardzo w moim stylu.
  • 7 sezon „Gry o Tron” - chyba jestem jedyną osobą, która uwielbia ten serial całym sercem, a nie zaspojlerowała jego najważniejszych fragmentów całemu światu. Gdybyście mieli zamiar się za niego zabrać: został nakręcony na bardzo wysokim poziomie, mimo wszystko bardziej polecam jednak książki pana Georga R. R. Martina. Mam wrażenie, że ta niepowtarzalna atmosfera „Gry o tron” została uchwycona o wiele lepiej (i oczywiście detale! Nie zapominajmy, że w ekranizacjach zawsze kręci się tylko najważniejsze sceny) na stronach powieści.


POZOSTAŁE


  • rysowanie i kredki KOH-I-NOOR Polycolor. Rysowałam jeszcze zanim nauczyłam się chodzić, a mimo wszystko rzadko kiedy mam na to czas. Dlatego w sierpniu wróciłam do szkicownika i tym razem świat w moich rysunkach mógł jawić się w kolorach :) 
  • rower! Niestety w Polsce sezon na rower trwa stosunkowo krótko. Jestem z siebie dumna, bo udało mi się go maksymalnie wykorzystać. Można powiedzieć, że połowę wakacji spędziłam na rowerze.
  • Back To School. Co prawda cały wrzesień mam jeszcze wolny, ale wir szkolnych zakupów pochłonął mnie tak samo jak innych. Oczywiście dodam post na ten temat, jednak prawdopodobnie dopiero w okolicach października. 
  • maseczka Bielendy Carbo Detox budzi uznanie nawet na bookstagramie. Zaskoczyła mnie tak bardzo, że polecam ją, gdy tylko mam okazję. Jeśli szukacie czegoś naprawdę dobrego do oczyszczenia skóry twarzy z toksyn, zaufajcie Bielendzie.

zdjęcie pożyczyłam od misslilith.pl, która również wychwala zdumiewające działanie maseczek w stosunkowo niskiej cenie






„Zawsze stanę przy tobie” trafiła na mój spory już stosik Gayle Forman. Lekka i przyjemna młodzieżówka na parę godzin. Jeśli jesteście jej ciekawi, zapraszam do recenzji. 

 3/5 



Jestem pod ogromnym wrażeniem „Illuminae”. Kupiłam tę książkę ze względu na jej unikatową formę oraz z chęci wsparcia akcji Moondrive, ale nie sądziłam, że tak dobrze odnajdę się w jej treści. Bardzo duży plus za to, że ładna oprawa współgra z równie dobrą historią. Czekam na drugi tom:) Na  temat „Illuminae”również zamieściłam bardzo pochlebną recenzję.
5/5


Duologia Leigh Bardugo cieszy się ogromną popularnością wśród czytelników na całym świecie, gdy inni czują się z tego powodu rozczarowani, gdyż liczyli na bombę, a dostali ledwie fajerwerki. Sporo osób podziela też opinię, że o ile „Szóstka Wron” nie wywarła na nich większego wrażenia, o tyle „Królestwo Kanciarzy” zwaliło ich z nóg.
Ja osobiście nie widzę takiej odskoczni pierwszej części od drugiej. Tak jak „Szóstka Wron” wciągnęła mnie, wyprała i wypluła, tak druga część tylko dopełniła całą historię. Wspaniali, wielowymiarowi bohaterowie, trzy niezwykłe pary, dopracowany świat przedstawiony, wir akcji. Co tu więcej mówić?

5/5


Bardzo kontrowersyjna książka, która zapoczątkowała nawarstwienie się kolejnych Potterowych dodatków, zupełnie niepotrzebnych gadżetów, typowych „wyciągaczy pieniędzy z portfela”. Wszyscy zgadzają się jedynie co do tego, że „Harry Potter i Przeklęte Dziecko” stanowczo nie jest ósmą częścią przygód Chłopca, który przeżył. W zasadzie podzielam tę opinię z tego powodu, że siedem części Harry'ego Pottera było dobrze zaplanowane i z każdą kolejną dopełniały się coraz lepiej, a „Przeklęte Dziecko” za bardzo odbiega od reszty - przede wszystkim to w końcu scenariusz. Mimo to podczas czytania czułam się, jakbym wróciła do mojej ukochanej serii. Całość bardzo przypomina klasycznego Pottera, z tym, że akcja skupia się na innych bohaterach, a długie lata przerwy odcisnęły piętno na Harrym, Ronie i Hermionie. Brakowało mi również opisów życia w Hogwarcie, które zostało prawie całkowicie pominięte. Poza tym forma sceniariusza przyjęła się u mnie nader dobrze. 

3.5/5


Ta książka była dla mnie pozytywnym zaskoczeniem, gdyż wszyscy polecali mi „Maybe someday” tej autorki, która była unikatową i słodką historią, chociaż bardziej chyba na Wattpada niż do biblioteczki. Natomiast „Hopeless” była ciekawa, nieoczywista, a nagły zwrot akcji wytrącił mnie z równowagi. Ma do zaoferowania znacznie więcej, niż moja pierwsza lektura pani Hoover.

4/5


W sierpniu przeczytałam mniej, niż zamierzałam i prawdopodobnie nie zmieni się to we wrześniu z powodu wyjazdu za granicę, gdzie wracam w drugiej połowie miesiąca i uwaga: mam za sobą aż TRZY książki. Z tego powodu zaplanowałam sobie tylko ten mały stosik widoczny obok i liczę, że po powrocie doczytam sobie parę innych perełek :) 
A wszystkim Wam, którzy przeczytaliście ten post i dotrwaliście do końca, dziękuję za cierpliwość, bo ciężko jest coś dodać, gdy nie bardzo ma się gdzie robić zdjęcia. 

Jak Wam się podoba taka forma podsumowania miesiąca?
Copyright © 2014 gabibooknerd , Blogger