„Raczej szczęśliwy niż nie” - czytać, czy nie czytać?
„More happy than not. Raczej szczęśliwy niż nie” to książka, która zawładnęła całym bookstagramem i półkami w księgarniach. Przewijała mi się tak często, że potraktowałam ją jako must-read i pewnie tak myśli część z Was - skoro jest o niej tak głośno, chyba wstydem byłoby nie przeczytać? A ja jestem tu dzisiaj, żeby dać Wam odpowiedź na to nurtujące pytanie, moi drodzy.
Samobójstwo ojca i inne trudne wydarzenia sprawiły, że nastoletni Aaron pogubił się i prześladuje go uczucie, że być może już nigdy nie będzie szczęśliwy. Chłopak wie, że ma dla kogo żyć. Jego dziewczyna Genevieve jest przy nim przez cały ten czas i pomaga mu dojść do siebie, natomiast matka robi wszystko, by mimo nieobecności męża zapewnić synom wszystko, czego potrzebują. Jednak blizna w kształcie uśmiechu na nadgarstku przypomina mu, że łatwo jest wszystko stracić, a znajomi wciąż nie są pewni, jak do końca powinni się wobec niego zachowywać.
Genevieve wyjeżdża na trzytygodniowy obóz artystyczny, a Aaron w tym czasie poznaje Thomasa, z którym połączy go przyjaźń prawdziwsza, niż z każdym z kolegów z osiedla kiedykolwiek mogłaby być. Sprawy komplikują się na tyle, że chłopak gotowy jest przejść zabieg Leteo, dzięki któremu złe wspomnienia zostaną wymazane, nawet jeśli przez to porzuci swoją osobowość.
Przyznaję, że nie wczytałam się do końca w opis z z tyłu okładki, który sugeruje, że główny bohater przeżył próbę samobójczą, a w książce może pojawić się motyw LGBT. Zmyliła mnie również okładka z farbami o żywych kolorach i po prostu spodziewałam się lekkiej młodzieżówki na dwa wieczory. Książka rzeczywiście zajęła mi ledwie dwa wieczory, zdecydowanie nie należała jednak do tych najlżejszych. Uśmiechnięte i smutne buźki na stronach kojarzyły mi się z tym okresem dojrzewania, kiedy wszyscy usilnie poszukujemy siebie. Przez większość lektury wydawało mi się, że wątek homoseksualizmu został tam wrzucony na siłę, nic się do siebie nie kleiło, a ja nie mogłam przemóc uczucia irytacji. W zasadzie cała pierwsza połowa była bardzo nudna, z losowymi zdarzeniami, które miały niewielkie znaczenie, akcja po prostu stała w miejscu. W drugiej połowie okazało się jednak, że nie mogłam się bardziej mylić, ponieważ ten właśnie wątek homoseksualizmu nie tylko został dobrze rozbudowany, ale wręcz postawiony na pierwszym miejscu. Autor skupia się na nim, pokazując podejście do odmiennej orientacji z różnych perspektyw i obrazuje, jak bardzo wpływa to na osobę, której to bezpośrednio dotyczy. Poza tym w tle pojawia się samobójstwo, a dodatkowo nieprzyjemne sceny, a wszystko to sprawia, że książkę czyta się z ciężkim sercem i niejakim bólem. Niektóre elementy bardzo przypominają „Małe życie” H. Yanagihary, choć zostały przedstawione łagodniej, jak przystało na książkę dla nastolatków.
Z drugiej strony, czytanie „Raczej szczęśliwy niż nie” przywodziło mi na myśl twórczość Johna Greena, głównie przez dobór oryginalnych postaci i filozoficzne rozważania osób w młodym wieku. Żałuję, że Genevieve było tak mało, bo to bohaterka naprawdę godna uwagi. Pochłonięta artystka, która nie może skończyć żadnej pracy, szczera w swoim stylu bycia i tak bezinteresowna w miłości. Thomas, nie do końca oczywista figura w tej książce, ze swoim dwuznacznym zachowaniem i codziennym pisaniem dziennika, niestety nie został wyrysowany tak dobrze, jakbym tego chciała. Aaron to po prostu smutna postać, która niesprawiedliwie dużo przeszła, chłopak, który z zapałem kupuje komiksy za dolara, a później ich nie czyta. Jego dokonaniem jest jego własny komiks z superbohaterem, którego nigdy nie skończył.
Kilkukrotnie zastanawiałam się, czy nie odłożyć tej książki, skoro tak mało się w niej działo, a jej czytanie wprawiało mnie w posępny nastrój. W pewnej chwili jednak mnie olśniło - i domyśliłam się czegoś, co miało być punktem zwrotnym w tej historii - i wtedy pomyślałam, że to genialne. Z całej historii podobało mi się jednak najbardziej zakończenie, które było nie dość że nieoczywiste, ale wręcz konieczne, bo każde inne wyjście z tej sytuacji byłoby po prostu złe.
Jeśli nie przeraża Was ten trudny temat homoseksualizmu i dacie sobie radę z bohaterem, który miewa myśli niedoszłego samobójcy, to śmiało sięgnijcie po tę książkę. Wiem, że są osoby, które wręcz uwielbiają poruszanie kontrowersyjnych i uciążliwych tematów, a na pewno wszyscy możemy się z tego nauczyć czegoś dobrego. Mimo wszystko, to nie jest taka znowu ciężka książka, a Czwartej Stronie trzeba przyznać, że potrafi wydawać książki. Plamy farby na stronach, gdzie ten motyw często się przewija w książce i to tylko w tych dobrych momentach, to był strzał w dziesiątkę.
Ostatecznie - to zła czy dobra książka? Odpowiedź brzmi: ani zła, ani dobra. To po prostu książka idealna dla zagubionych dusz.