Najlepszy romans roku - „Bez słów” Mia Sheridan
Znacie to uczucie, kiedy macie moment kryzysu, zanurzacie się w bezbrzeżnym smutku i nic nie jest w stanie Was uratować, ale gdy w końcu wraca uśmiech, wydaje się on piękniejszy o miliardy lśniących kryształków, skrzących się tak jasno, że są w stanie rozświetlić teraźniejszość i przyszłość? Taka właśnie jest ta książka. Smutna i głęboko poruszająca, a jednocześnie rozweselająca i niosąca nadzieję. Jak sam Archer mówi: „Gdyby nie było piękne, nie byłoby też takie smutne.”
„Bez słów” opowiada o Bree, która po traumatycznych przeżyciach przyjeżdża do małego miasteczka, szukając w nim dawno upragnionego spokoju. Już na samym początku zaznaczyłam niezliczoną ilość cytatów, które opisywały malownicze, odizolowane od reszty świata miasteczko.
„Ludzie przechadzali się szerokimi chodnikami między szpalerami wysokich drzew w rześkim zmierzchu późnego lata. Uwielbiałam tę porę dnia. Było w niej coś magicznego, coś, co pozwalało mieć nadzieję i mówiło: A jednak udało ci się przeżyć kolejny dzień. ”
Dziewczyna jest zauroczona pięknem i prostotą tego miejsca, a mimo że wydarzenia z przeszłości jej nie opuszczają, idzie naprzód z oczami błyszczącymi od nadziei. Niedługo potem po drodze ze spożywczego do samochodu plastikowa siatka ze sprawunkami pęka, a zakupy turlają się we wszystkie strony, w tym prosto do tajemniczego przechodnia.
„Nieznajomy mężczyzna podał mi buteleczkę z ibuprofenem, która potoczyła się tuż pod jego stopy. Był młody, miał zmierzwione, długie, lekko falujące brązowe włosy, które prosiły się o wizytę u fryzjera oraz brodę, która była raczej efektem zaniedbania niż pogoni za modą. Mógł być całkiem przystojny, ale właściwie trudno to było stwierdzić. Miał na sobie dżinsy i opiętą na szerokiej piersi niebieską koszulkę z jakimś spranym, niemożliwym do odszyfrowania nadrukiem.”
Jak sami możecie zauważyć, mężczyzna jest bardzo różny od opisywanych mężczyzn w tanich romansidłach. Pomimo prostodusznej paplaniny bohaterki nie odzywa się ani słowem i odchodzi. Bree najwyraźniej nie należy jednak do osób, które przejmują się złym traktowaniem, ponieważ szybko zaczyna interesować się nieznajomym, podpytuje o niego mieszkańców i próbuje się do niego zbliżyć jeszcze kilka razy, chociaż spotyka się z obojętnością i olbrzymim dystansem. Szybko dowiaduje się również, że jej nowy znajomy, Archer, nie mówi. W tym momencie historia staje się niezwykła i przejmująca do granic możliwości. Pokazuje, że czasami słowa nie są potrzebne, żeby wyrazić najskrytsze uczucia. Czytałam już „Maybe someday”, która również dotykała bohatera-niemowy, ale nie była nawet po części tak dobra, jak „Bez słów”.
Podobało mi się, że Bree, która przeżyła makabryczną sytuację, nie stała się zimną, szczelnie zamkniętą skorupą. Poznajemy dziewczynę przyznającą przed sobą, że gdzieś po drodze zagubiła własną tożsamość, ale w zasadzie to nie do końca tak wygląda. Od przyjazdu do Pelion Bree zmaga się z własnymi demonami, a jednocześnie jest pełna optymizmu i życzliwości dla nowo poznanych osób.
Przechodząc do wątku romantycznego - to było coś wspaniałego, coś, co wyróżnia tę książkę spośród wielu romansów. Mia Sheridan pisze o okolicznościach nadzwyczajnych, trudnych do wyobrażenia, a jednak robi to w taki sposób, że sytuacja ta wydaje się być tak bardzo prawdziwa, głowimy się nad autentycznymi i niebanalnymi problemami bohaterów, doświadczamy nieudawanego uczucia. Mam zaznaczonych tysiąc słodkich i zabawnych sytuacji, które mogłabym Wam pokazać, ale nie chcę, gdyż sami powinniście odkryć ten jakże oryginalny związek. Istotnie, pomimo wszechobecnych tragedii, książka jest pełna humoru z licznymi unikatowymi żartami właściwymi dla każdej pary. Dodam jeszcze, że pojawił się uroczy motyw piesków, bo zarówno Bree, jak i Archer na początku mają do towarzystwa jedynie swoje małe pociechy.
Cóż więcej mogę powiedzieć? Ta książka to dla mnie przede wszystkim przewodnik tego, jak powinna wyglądać miłość. Kochanie Archera, mimo wad i wszystkich przeciwieństw, dla Bree przychodzi z naturalną łatwością. Zyskiwanie zaufania, zbliżenia, wszystko w tej historii jest tak piękne, że mam ochotę płakać ze szczęścia. Mii Sheridan udało się uchwycić prawdziwą, niepowtarzalną miłość na niespełna czterystu stronach powieści. Co więcej, książka ta jest o wiele głębsza, niż mogłoby się zdawać. Zwraca uwagę między innymi również na to, że żeby pokochać kogoś odpowiednio, najpierw trzeba pokochać samego siebie. I tego przeważnie brakuje w innych romantykach. Tam przeważnie wszystko jest czarne albo białe. A tutaj? „W takich sytuacjach nie ma właściwego i niewłaściwego zachowania, czerni i bieli. Jest za to tysiąc odcieni szarości.” Obie postacie doznają przemiany, przemiany koniecznej i wymagającej poświęceń. „Bez uczuć” nie tylko wzrusza, porusza do głębi i bawi, ale też skłania do przemyśleń i nasuwa refleksje. Napisałam w tytule, że to najlepszy romans roku - tak naprawdę to najlepszy romans, jakikolwiek czytałam.